Biorąc pod uwagę, że większość cyberwłamywaczy to ludzie młodzi i bardzo młodzi, jeremiady te włączają się w nurt obwiniania rozwydrzonej młodzieży o całe zło współczesnego świata. Tymczasem ta powyżej przedstawiona taktyka zrzucania z siebie odpowiedzialności poprzez demonizowanie przeciwnika jest zrozumiałym, aczkolwiek niedopuszczalnym szczeniactwem. Młodociani hakerzy ostrzegają przed zagrożeniem, a nie stwarzają je; włamanie się po to tylko, aby udowodnić, że jest to możliwe, nie zasługuje z pewnością na pochwałę, ale nie jest też – jak chciałyby media – zbrodnią. Zbrodnią jest brak kwalifikacji i nieodpowiedzialność ludzi zatrudnionych przy ochronie państwowych banków danych. Kiepsko świadczy o ich umiejętnościach fakt, że do włamania do chronionego przez nich systemu potrzeba jednego nastolatka dysponującego komputerem za 4000 zł i paroma godzinami wolnego czasu. Koncentrowanie uwagi nie tylko opinii publicznej, ale i organów ścigania na młodocianych pasjonatach Internetu jest taktyką, którą nasz były prezydent z właściwym sobie wdziękiem podsumował słowami: “Stłucz pan termometr, nie będziesz miał gorączki”. Tymczasem niebezpiecznie będzie wtedy, gdy włamań dokonywać będą dorośli profesjonaliści – gdy archiwa wojska, UOP, policji i rządu penetrować będą zgodnie fachowcy zatrudnieni przez kartele narkotykowe, mafie czy wywiady państw niekoniecznie bratnich.
Wtedy nieudolny administrator nie znajdzie wystawionej mu w postaci wizytówki włamywacza oceny niedostatecznej i nie będzie mógł liczyć na życzliwą informację o lukach w jego systemie zabezpieczeń.
Włamania do słabo bronionych serwerów rządowych, poza oczywistym zagrożeniem kradzieżą tajnych dokumentów – a co za tym idzie sparaliżowaniem naszych służb specjalnych, utratą kontroli nad strategicznymi gałęziami gospodarki i zagrożeniem pozycji międzynarodowej – dają całą gamę subtelniejszych, lecz wcale nie mniej groźnych możliwości. Spośród licznych zagrożeń wymienić można ułatwienia w werbowaniu agentów opierając się na wykradzionych danych osobowych, jak również możliwość umieszczania w Sieci różnego rodzaju fałszywek mniej oczywistych niż linki do Playboya, a groźniejszych dla np. stosunków Polski z jej sąsiadami. Przed tym zagrożeniem nie uchronią nas mianowani z partyjnego klucza działacze.
Mógłby ktoś powiedzieć, że przesadzam. Owszem, przy dzisiejszym nasyceniu naszego życia techniką informatyczną koszmar z filmu “System” nam nie grozi, ale już teraz trzeba myśleć o niebezpieczeństwach jutra. A to nie nastoletni hakerzy stanowią zagrożenie dla interesów państwa, ale niekompetentni, nieudolni i niefrasobliwi administratorzy państwowych systemów informatycznych. W interesie wszystkich obywateli naszego kraju leży bezwględne tępienie niedouczonych, ale zadowolonych z siebie urzędników, którzy po wykazaniu ich indolencji robią wielkie oczy i zadziwieni jąkają, że “nie mogą zrozumieć, jak to możliwe”. Zamiast oburzać się na elektronicznych włamywaczy należałoby wykorzystać spore – jak widać – umiejętności i zapał młodych ludzi, których trudno poważnie oskarżać o złe zamiary; gdyby chcieli narozrabiać, to zrobiliby to i nikt nie mógłby im przeszkodzić.
Wart rozważenia jest pomysł wprowadzenia wśród osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kluczowych systemów informacyjnych zasad panujących w wilczych stadach – nowym administratorem sieci zostanie ten, kto pokona zabezpieczenia założone przez dotychczasowego.
W kategoriach cudu należałoby przecież postrzegać fakt, że w kraju, w którym w szkołach statystycznie na jednego ucznia przypada moc obliczeniowa kalkulatora “Lolek”, Internet kojarzy się tylko z internatem, a informatyki nauczają przekwalifikowani rusycyści, mamy młodzież dysponującą pierwszorzędną wiedzą informatyczną. Udowadnia to, że zawsze można, jeśli się chce: ignorując niewydolną, zapóźnioną o lat kilkadziesiąt oświatę można zdobyć doskonałe wykształcenie. Z początkiem roku szkolnego chylę czoła przed wszystkimi, którzy uczęszczając do dziewiętnastowiecznych szkół potrafią zdobyć wiedzę godną dwudziestego pierwszego wieku.
Piotr Dębek jest doktorantem w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego i zajmuje się kulturą masową.