Nie dam się golemowi

ATR, czyli Instytut Badań nad Zaawansowaną Telekomunikacją (Advanced Telecommunications Research) w Kioto, w którym latem 2004 roku dane mi było odbyć praktykę studencką, jest w japońskiej rzeczywistości prawdziwym wyjątkiem. W przeciwieństwie do sztywnej etykiety obowiązującej w typowych firmach japońskich tutaj nienaganne garnitury nosi tylko kierownictwo i męska część administracji. Gaijiny, czyli obcokrajowcy, którzy stanowią tu większość naukowców, przychodzą w powyciąganych t-shirtach i spranych dżinsach. Nierzadko zakładają prowokujące krótkie spodenki, jak gdyby chcieli się pochwalić umięśnionymi łydkami. Ale fala political correctness z Zachodu dotarła i tutaj, więc pracownicy ATR są szkoleni, co jest dozwolone, a co nie (zwłaszcza w kontaktach z płcią przeciwną), i straszeni różnymi konsekwencjami – do aresztowania włącznie. Nawet po oswojeniu się z obowiązującymi tu zasadami – tymi pisanymi i niepisanymi – zauważa się, że na swój sposób ułatwiają one egzystowanie w tej niezwykłej społeczności, a ATR przypomina “Star Trek”, tyle że bez czerwonych skafandrów. Tutaj też, tak jak w “Star Treku”, żaden dzień nie jest podobny do któregokolwiek z poprzednich.

Dolina ryżowo-krzemowa

Dzień, który utkwił mi pamięci wyjątkowo głęboko, początkowo wcale nie zapowiadał się jako szczególny. Pogodny ranek. Zjawiam się na przystanku, gdzie czeka już grupa kilkunastu ATR-owców, głównie gaijinów. Słyszę strzępki rozmów prowadzonych po angielsku, francusku, chińsku, japońsku… Istna Wieża Babel. Nadjeżdża biało-niebieski autobus z czerwonym logo ATR. Opuszczamy zaspane jeszcze miasteczko Takanohara. Przez okno podziwiam widoki Wzgórz Keihanna, u stóp których na przełomie lat 80. i 90., dosłownie wśród pól ryżowych, zostało wybudowane Kansai Gakkentoshi – Miasteczko Naukowe Kansai, w skład którego wchodzi gmach ATR. Dojeżdżamy przed sam ganek Instytutu. “Irasshaimaseee!” – jak zwykle wita wchodzących miły głosik recepcjonistki.

Docieram do swojego “kojca” w skrzydle zajmowanym przez Laboratoria Informatyki Sieciowej, włączam peceta i uruchamiam dzieło, nad którym pracuję od kilku tygodni. Na monitorze symulowany stworek bada czułkami obrzeża swojego terytorium, podczas gdy potencjały czynnościowe rozbłyskują wśród zwojów sterującej nim sztucznej sieci neuronowej. Trwa kolejny test neuronowej cegiełki, która wejdzie w skład Volitronu – sztucznego mózgu, budowanego tu już od paru lat. Jeszcze tylko parę drobnych poprawek i… Instynktownie zerkam w bok i nieruchomieję. W drzwiach swej “dziupli” w głębi korytarza ukazał się koordynator projektu Volitron i opiekun mojej praktyki. Postać wciąż dla mnie zagadkowa, nawet po lekturze jego książki “Sztuczny mózg – to już nie fantazje” i ponadrocznej działalności we wspieranej przez niego Gdańskiej Inicjatywie Badań nad Sztucznym Mózgiem (GABRI). Ponieważ e-maile podpisuje inicjałami, zwykłam nazywać go po prostu AB (czyt. ejbi, akcentując jednakowo obie sylaby). Teraz widzę, jak rozgląda się powoli niezbyt przytomnym wzrokiem. Nie chcę się nawet domyślać, kiedy ostatni raz jadł albo spał. Nagle rusza i wyraźnie zmierza w moją stronę. Nie! Jeszcze nie teraz! Łudzę się, że może nie chodzi o mnie, ale odruchowo poprawiam włosy. Zamyślony, nieobecny duchem mija mój “kojec”… Uff… Nieopisana ulga. Niestety, nie na długo. AB staje nagle w miejscu, robi w tył zwrot i zatrzymuje wzrok na moim monitorze. Serce podchodzi mi do gardła.

– Słyszałaś o DB? – pyta mnie ni w pięć, ni w dziewięć.

– Humanoid DB? To monstrum z reklamówki ATR?

– Tak, tego właśnie miałem na myśli. Idę coś uzgodnić z konkurencją – konkretnie z doktorem Darrinem Bentivegną, który zajmuje się tym humanoidem – i pomyślałem, że może zechcesz skorzystać z okazji…

– Jasne! – wykrzykuję, podrywając się z krzesła.

W chwilę później przemierzamy niezwykle przestronne, jak na japońskie warunki, korytarze Instytutu. Jak zwykle jest to “milczący marsz”. Mojej zrozumiałej irytacji nie łagodzi nawet perspektywa spotkania oko w oko z humanoidem. Zastanawiam się nad jakąś niewinną złośliwością, ale tym razem, ku memu zaskoczeniu, mój opiekun sam ocknął się z zamyślenia.

– Czy wiesz, że dr Bentivegna przez 15 lat służył w marynarce wojennej USA – na atomowym okrecie podwodnym? – zapytał.

– Nie, nie miałam o tym pojęcia. Wiedziałam tylko, że w zeszłym roku obronił doktorat z informatyki w Georgia Institute of Technology i zajmuje się algorytmami uczenia się przez naśladowanie – odpowiadam.

Więcej:bezcatnews