Spotkanie z nieumarłym byłoby przyjemniejsze niż obejrzenie Resident Evil: Afterlife

Dzięki uprzejmości Filmwebu (dziękuję!) miałem okazję wczoraj być na przedpremierowym pokazie Resident Evil: Afterlife 3D. No i cóż… kto mi, do diaska, odda te 2 godziny życia tak okrutnie zmarnowane? Zwłaszcza, że zrezygnowałem dla tego z równoległej imprezy, czyli koncertu Łąki Łan. Dlatego znowu opóźniłem Siećpospolitą. Shit! No ale po kolei.
Milla jak zawsze fajna, ale to tyle...

Milla jak zawsze fajna, ale to tyle…

Czym jest Resident Evil?

To seria filmów na podstawie fabuły znanej z gier wideo o tymże samym tytule. Oś fabuły kręci się wokół korporacji Umbrella, która eksperymentując nad bronią biologiczną stworzyła wirusa T, który zamienia ludzi i zwierzęta w zombich. Wirus wymyka się spod kontroli i wkrótce całą cywilizację trafia szlag (w kolejnych odsłonach filmu). Wśród ocalałych znajduje się Alice, pani komandos, która została wysłana wraz z resztą swojego zespołu do zbadania sprawy. Wszystkie filmy należą zdecydowanie do kina klasy B, ale takiego wysokiej jakości. Innymi słowy: jest głupiutko strasznie, ale ogólnie i tak to się fajnie ogląda. Dobre filmy akcji. Niestety, do czasu Afterlife.

Fabuła

Zaczyna się w momencie, w którym kończy się poprzednia część. Ta fajna, emocjonująca, inteligentnie zrobiona, którą dość wysoko cenię. Po początkowej rozwałce w Tokio, która miała za cel tylko i wyłącznie wybicie nam z głowy cliffhangera z poprzedniej części (co za bezsens! przecież to było świetne!) oraz pokazanie efektów specjalnych, nie wnosi do filmu nic. Następnie główna bohaterka udaje się do obiecanej, czystej od infekcji i wolnej Arkadii turystycznym samolotem. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że udało jej się dolecieć nim na Alaskę, gdzie owa utopia miała się znajdować. Tam spotyka opuszczone przez wszystkich lotnisko, poza jedną osobą –  jej przyjaciółką, której uratowała życie w poprzednim filmie. Dziewczyny wsiadają do samolotu i lecą sobie do Nowego Jorku. Takiego małego samolociku śmigłowego. Po brawurowej akcji lądowania w więzieniu odgrodzonego murami od zombich spotyka kilkoro ocalałych i dowiaduje się, że Arkadia to nie miasto, a okręt, i który przypadkiem właśnie zacumował do portu. Powstaje brawurowy plan przedostania się do okrętu…

No dobra, to co napisałem nie brzmi źle, więc gdzie ten koszmar? W realizacji. Sposób narracji, dialogi, montaż, to wszystko wygląda jak w filmie nie klasy B, a klasy D. Z.F. Skurcz nakręciłby poważniejszy film. Ja nie wiedziałem, czy śmiać się, czy po prostu przewracać oczami.

Oprawa audiowizualna

Tu z kolei duży plus. Oprawa bardzo kontrastuje z miernością tego filmu. Efekty specjalne są świetne. Makijaż, spowolnione ujęcia, komputerowe rendery, eksplozje – nie ma się do czego przyczepić. Co więcej, 3D w tym filmie jest zrobione wybornie. Obraz jest ostry, film nie ma “efektów”, a po prostu cały jest trójwymiarowy, i poza tym, że ciemny (okulary…), to nie ma się do czego przyczepić! Inna sprawa, że finezją wykazali się tylko specjaliści od efektów. Nie znajdziemy za dużo fajnych ujęć, kadrów, krajobrazów. Za to, przyznaję, od strony technicznej film jest co najmniej bardzo dobry, a efekt 3D najlepszy, jaki widziałem

Co do muzyki, to krótko: trzyma poziom. Residenty miały zawsze fajną oprawę muzyczną i tu się nic nie zmieniło.

Aktorzy

Milla jest. I jest sobą. I dobrze. Uwielbiam tą panią za Piąty Element, a także podobała mi się w poprzednich Residentach. Tutaj, ponownie, jest OK. Reszta aktorów… no cóż. Co kwestia, to parsknięcie śmiechem, więc to chyba mówi wszystko. Zresztą może za bardzo się nie starali, widząc kwestie przygotowane przez scenarzystów… a apogeum komizmu nastąpiło, jak pojawił się Wentworth Miller, czyli odtwórca głównej roli w Skazanym na Śmierć. I tak, znowu musi zwiewać z więzienia.

Reżyseria i podsumowanie.

Pan Anderson, odpowiedzialny za serię Resident Evil (a także genialny Ukryty Wymiar i świetne Death Race) po prostu straszliwie, ale to straszliwie skopał sprawę. Gdyby nie efekty 3D, które robiły wrażenie, podczas tego filmu miałem ochotę wyjść z kina. A lubię tanie kino akcji, nastawiony byłem też na “bezmyślną łupaninkę o zombich na motywach gry wideo”. Szkoda waszego czasu. Ja miałem bilet za darmo (raz jeszcze, dziękuję Filmwebowi i jestem otwarty na dalsze przyjmowanie prezentów;) ), a i tak żałuję, że to obejrzałem…