Twój fake głos

Wydatki na kampanię w internecie rosną. W ostatnich wyborach parlamentarnych większość komitetów wyborczych przeznaczyła na aktywność w sieci podobne sumy pieniędzy co na płatne ogłoszenia w prasie i radiu. Nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, że Polska ma jeden z najwyższych w Europie odsetek osób korzystających z sieci. Według badania Gemiusa, prawie 28 milionów naszych rodaków ma dostęp do internetu. Z kolei ponad 16 milionów używa Facebooka. Sieć stała się najprostszą drogą dotarcia do odbiorcy.
Urna z niszczarką.
Urna z niszczarką.

Młodzi rządzą

Najliczniejszą grupę korzystających z internetu stanowią osoby w wieku 15-34 lata. Ostatnie wybory parlamentarne i dobre wyniki partii i komitetów wyborczych, które mocno zainwestowały w ten sposób dotarcia do wyborców (Prawo i Sprawiedliwość, Kukiz’15), pokazują, że da się tak uzyskać przewagę nad konkurencją polityczną. Znamienne były słowa wypowiedziane przez Pawła Grasia, podsłuchane w restauracji “Sowa i Przyjaciele”. Rzecznik prasowy rządu Donalda Tuska uznał w 2014 roku sieć za niewiele warte pole do rozgrywania kampanii wyborczej. Jak bardzo się mylił, okazało się rok później, kiedy Platforma Obywatelska przegrała wybory z Prawem i Sprawiedliwością. PiS-owi pomogła sprawnie przeprowadzona kampania w sieci.

Jacek Krawiec: Czy wy szacowaliście, czy to jest elektorat wasz, czy raczej pisowski, ta młodzież?

Paweł Graś: Nie ma co się o niego bić, bo on albo nie chodzi, albo robi sobie jaja. Podejrzewam, że palikotersi by najbardziej na tym skorzystali. Plus korwiniści itd. Oszołomy, które żyją wyłącznie w internecie.

Zasady?

26 września tego roku Państwowa Komisja Wyborcza wydała komunikat w sprawie finansowania kampanii wyborczej w internecie. PKW zwróciła uwagę, że komitetom wyborczym w trakcie agitacji w sieci zdarza się przekraczać dobre obyczaje, a niekiedy nawet prawo. W kodeksie wyborczym nie ma przepisów, które odnosiłyby się do prowadzenia kampanii w sieci. Jednak nie oznacza to, że nie ma żadnych zasad. Kandydaci muszą kierować się wytycznymi zawartymi w kodeksie wyborczym. Wszystkie materiały wyborcze powinny być wyraźnie oznaczone. Co ważne, także te zwielokrotnione w sposób automatyczny.

— W imię zasady równych szans oraz w imię dobrze pojętej kultury politycznej wszystkie podmioty angażujące się w życie polityczne powinny dbać o przejrzystość swoich działań i ich zgodność z zasadami etyki — czytamy w komunikacie Państwowej Komisji Wyborczej. — W ostatnich latach doświadczenia wielu już państw wykazały, że naruszanie tych zasad sprzyja manipulowaniu opiniami wyborców, wprowadza ich w błąd i może prowadzić do niekontrolowanego wpływu różnych sił na przebieg wyborów. Państwowa Komisja Wyborcza apeluje do partii politycznych, komitetów wyborczych, kandydatów i innych uczestniczących w życiu publicznym podmiotów o zachowanie wysokich standardów w ich działaniach, do wyborców zaś o świadome i krytyczne podejście do przedstawianych im w kampanii wyborczej przekazów.

Wytyczne PKW są jasne i nie pozostawiają wątpliwości. W praktyce, problem jednak często stanowi udowodnienie, że dany komentarz został opłacony na zlecenie sztabu wyborczego konkretnego kandydata albo partii. Bardzo trudno bowiem odróżnić prawdziwych zwolenników danej opcji politycznej od sprawnych marketingowców próbujących za pośrednictwem kilku fikcyjnych kont sprowadzić dyskusję w sieci na korzystne dla danego kandydata tory. Aby uwiarygodnić konkretną historię, informacja jest powielana za pomocą automatycznych lub półautomatycznych sieci botów.

Głośna cisza wyborcza

Ordynacja wyborcza w wyborach samorządowych, parlamentarnych i prezydenckich określa bardzo surowe zasady kampanii wyborczej. Jedną z nich jest cisza wyborcza, która rozpoczyna się o północy w dniu poprzedzającym dzień głosowania i trwa aż do zamknięcia ostatniego z lokali wyborczych. Cisza wyborcza w Polsce funkcjonuje od 1991 roku. W te dwa dni politycy i ich zwolennicy nie mogą namawiać do głosowania na konkretnego kandydata. Mogą natomiast zachęcać do wzięcia udziału w wyborach. Dziękie temu w mediach i internecie polityka ustępuje miejsca innym tematom, a wyborcy mogą w spokoju przemyśleć, czy ich decyzja o tym na kogo oddać głos jest właściwa. Warto dodać, że ciszy wyborczej nie ma m.in. w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech.

Internauci naginają ciszę wyborczą, czasem w dość prymitywny sposób, na przykład naśmiewając się z nazwiska jednego z kandydatów (graf. CHIP)

Zakazane sondaże

W dniu wyborów nie można podawać wyników sondaży prowadzonych w lokalach. W praktyce jednak wyniki w tej czy innej formie przedostają się do internetu. Różne osoby podają wyniki w postaci cen warzyw, owoców albo kilogramów zebranych grzybów. Klucz zazwyczaj w takim wypadku nie jest trudny do odgadnięcia, dość łatwo można rozszyfrować o jaką partię lub kandydata, chodzi. W tym roku było podobnie, w internecie pojawiły się cenniki “pistacji”, “pomarańczy i nektarynek”, “pomelosów” i “śliwek dobrych” sprzedawanych na “bazarku”. Użytkownicy mediów społecznościowych mówili też szyfrem, informując o opóźnionym pociągu z Opola i wysokich cenach Rafaello na Dworcu Centralnym.

Internauci sprytnie obchodzą ciszę wyborczą (graf. CHIP)

Podobne szyfry, za pomocą których podaje się przecieki wyników jeszcze w trakcie ciszy, stały się w Polsce tradycją. Niemniej przypomnijmy, za złamanie ciszy wyborczej można dostać grzywnę, za publikację sondaży – nawet do miliona złotych.


Na drugiej podstronie piszemy m.in. o problemie anonimowości.

W internecie nikt nie wie, że jesteś psem

W dezinformacji dużą rolę odgrywa anonimowość internautów. Bardzo trudno stwierdzić, czy osoby wypowiadające się na stronach kandydatów, na portalach internetowych, czy na swoich profilach są tym, za kogo się podają. To co stanowi o wyjątkowości internetu, czyli wolność słowa, paradoksalnie stało się poważnym problemem i zagrożeniem dla demokracji. Z jednej strony nie chcielibyśmy żyć w państwie policyjnym. Z drugiej – w demokratycznej części internetu mamy sytuacje, kiedy anonimowe konta wykorzystywane są jako broń w nieczystej walce z oponentami politycznymi.

Nigdy nie możemy być pewni, kto siedzi po drugiej stronie internetowego łącza (graf. Know Your Meme)

Zdjęcie nie zastąpi tysiąca słów

Szczepionką na nieprawdziwe informacje zwane fake newsami może okazać się odpowiednia edukacja medialna. Powinniśmy wykształcić w sobie nieufność do pojawiających się w sieci treści i wymagać od autora podania źródła. Warto też sprawdzić, skąd pochodzą dane rozpowszechniane przez naszych wirtualnych znajomych. Nie poprzestawajmy na przeczytaniu krzykliwego nagłówka zilustrowanego sugestywnym zdjęciem. Często bywa tak, że chwytliwy tytuł nie oddaje w pełni treść informacji, a tylko wyciąga z kontekstu jedno zdanie, które ma wzbudzić w czytelniku emocje. To samo dotyczy memów – w tak prostej formie bardzo łatwo jest zniekształcić prawdziwą informację, o co często autorom tego typu przekazów chodzi. Ich celem nie jest poinformowanie o czymś ważnym, ale raczej podsycanie wrażeń.

Fake newsy istniały na długo przed erą internetu – powyżej wyretuszowane na polecenie Stalina zdjęcie, z którego usunięto Nikołaja Jeżowa

Efekt potwierdzenia

Można powiedzieć, że internet opiera się na uczuciach. W większości wypadków internauci poszukują informacji, które utwierdzają ich w już posiadanych poglądach. Jeśli dana treść jest powielana przez kogoś zaufanego, dodatkowo stwarza wrażenie prawdziwej. A bardzo często w trakcie gorącej kampanii wyborczej i żywiołowej wymiany poglądów, nawet najbardziej opanowane osoby ulegają gorączce wyborczej. W takim stanie łatwiej przyjmujemy nawet nieprawdziwe informacje, o ile są zgodne z naszą wizją świata. Psychologowie nazywają takie zjawisko “efektem potwierdzenia”.

Politycy doskonale zdają sobie sprawę z istnienia tego mechanizmu i starają się go wykorzystywać. Sugestywne spoty wyborcze zawierające wyrwane z kontekstu wypowiedzi przeciwników politycznych, manipulacja danymi statystycznymi i przemilczanie niewygodnych faktów są na porządku dziennym. Zwłaszcza w internecie, który działa jak soczewka. Czytając albo oglądając informacje w sieci, poświęcamy bardzo niewiele uwagi na ich weryfikację. Rzadko też zajmujemy się więcej niż kilkanaście sekund danym filmem czy artykułem. Do tego uproszczonego sposobu odbierania treści w sieci dostosowują się partie polityczne.

Kampanię negatywną stosują wszystkie partie (graf. CHIP)

W kampanii wyborczej Donalda Trumpa jedno przemówienie ówczesnego kandydata na stanowisko Prezydenta USA było rozpowszechniane w kilku tysiącach wersji. Dzięki współpracy z nieistniejącą już firmą Cambridge Analytica sztabowcy Trumpa mogli konkretnym osobom przedstawiać fakty w taki sposób, aby uwypuklić ten fragment wypowiedzi kandydata, który był najbardziej zbieżny ze światopoglądem danego wyborcy. Wydaje się, że polscy politycy nie mają jeszcze dostępu do tak zaawansowanej technologii. A i serwisy społecznościowe za sprawą RODO mniej chętnie udzielają informacji na temat swoich użytkowników. Mimo to każde kolejne wybory są coraz bardziej brutalne pod względem stosowanej retoryki.

Wybory samorządowe jako próba generalna

Wybory samorządowe są bardzo specyficzne. Głównie ze względu na to, że głosujemy jednocześnie na włodarzy oraz członków rad miast, gmin i powiatów, dzielnic, a także sejmików wojewódzkich. Wymienione wybory różnią się ordynacjami, co sprawia dodatkowe kłopoty w relacjonowaniu tak dużego wydarzenia. Z tego powodu media ogólnopolskie skupiają się na wyborach prezydentów dużych miast i na wyborach do sejmików. Te ostatnie są traktowane jak próba generalna przed wyborami parlamentarnymi.

Specyfika wyborów samorządowych przekłada się również na kampanię wyborczą prowadzoną przez partie polityczne. W mediach ogólnopolskich i w internecie tuż przed ciszą wyborczą pojawił się ponownie wątek taśm nagranych w restauracji “Sowa i Przyjaciele”. Najpierw portal Onet upublicznił nagranie premiera Mateusza Morawieckiego. W 2014 roku Morawiecki kierował Bankiem Zachodnim WBK. Zaraz po ujawnieniu taśm z jego udziałem pojawiły się niepublikowane dotąd nagrania polityków Platformy Obywatelskiej, m.in. Bartosza Arłukowicza i Pawła Grasia. Natomiast na samym finiszu kampanii Prawo i Sprawiedliwość opublikowało w internecie spot o uchodźcach.

https://twitter.com/pisorgpl/status/1052530980190334977

Wiele osób zgłosiło spot Twitterowi, twierdząc, że sztab PiS przekroczył granice. Analizując ten klip, można dojść do wniosku, że został stworzony z myślą o internecie: emocjonalność przekazu i wizualizacja stojących w kolejkach na granicy imigrantów. Bardzo podobną retorykę stosował w swojej kampanii prezydenckiej Donald Trump. W przeciwieństwie jednak do kampanii w USA, polscy politycy nie korzystają w takim zakresie z profilowania użytkowników portali społecznościowych – prawdopodobnie ze względu na ograniczenia, jakie pojawiły się po skandalu z Cambridge Analitica, czyli firmą, która pomagała w prowadzeniu kampanii Trumpa.

Na ostatniej podstronie piszemy m.in. o botach.


Rozmowy botów

Sztabowcy partii politycznych uczą się, jak wywoływać konkretne emocje. Autorzy bardziej lub mniej oficjalnych spotów wyborczych i grafik z tekstem serwują uproszczoną wizję świata, którą prezentują w kilku słowach lub w kilkunastosekundowym nagraniu. Taki uproszczony przekaz jest następnie powielany w internecie, często za pomocą zautomatyzowanych kont. Do tego służą botnety, które istnieją na polskim Twitterze i Facebooku, co zostało dowiedzione przez naukowców z Oxfordu.

Kontrolując kilkadziesiąt kont, można bez najmniejszego problemu stworzyć skrypt udostępniający daną informację kolejnym użytkownikom. Większość obserwujących to oczywiście inne boty, ale duża liczba udostępnień uwiarygadnia dany post, artykuł albo film w oczach wyborcy, który śledzi jedno z tak stworzonych fałszywych kont na Facebooku albo Twitterze. Twórcy spreparowanych informacji liczą na efekt skali i sprowokowanie do włączenia się do dyskusji kolejnych, tym razem prawdziwych osób.

O tym, że na polskim Twitterze i na Facebooku istnieją tysiące kont, które uaktywniają się w trakcie kampanii wyborczych pisaliśmy rok temu. Robert Gorwa w analizie przeprowadzonej dla zespołu zajmującego się aktywnością automatycznych kont w internecie zasugerował, że w Polsce działa firma zajmująca się tworzeniem fikcyjnych profili na potrzeby partii politycznych.

Podszywanie się pod znane osoby

Internetowi oszuści lubią korzystać z wizerunku osób publicznych, a czasami nawet samych polityków. Podszywając się pod kogoś znanego, zdecydowanie łatwiej jest przekonać nieuważnych czytelników, że dana informacja jest prawdziwa. W lipcu na tę technikę nabrali się dziennikarze m.in. Onetu i Newsweeka, udostępniając wiadomość opublikowaną na fałszywym koncie prowadzonym rzekomo przez Premiera Mateusza Morawieckiego. Po tym zdarzeniu Kancelaria Premiera zdementowała plotkę. Podobnych fikcyjnych kont jest więcej. Jednym z nich jest konto-duplikat posła PiS Dominika Tarczyńskiego. Znajdziemy na nim… udostępnienia postów i informacji wspierających kandydatów opozycji, a także prześmiewcze memy na temat obecnego rządu. Profil obecnie śledzi 500 osób, czyli znacznie mniej niż oficjalny profil posła PiS.

Fikcyjne konta polityków i tzw. liderów opinii są wykorzystywane w kampanii wyborczej (graf. CHIP)

Na Facebooku można z kolei znaleźć strony, które służą jedynie agitacji wyborczej, serwując masę obrazków i zdań wyjętych z kontekstu. Z jednej strony warto wspomnieć o Soku z Buraka z 700 tysiącami polubień, na którym można znaleźć agitację na rzecz Rafała Trzaskowskiego. Z drugiej strony profile takie jak Anty Platforma Obywatelska (30 tysięcy polubień) jawnie wspierają Patryka Jakiego. Zamknięte w swoich internetowych bańkach wirtualne plemiona obrzucają się błotem niczym kibice drużyn piłkarskich. Nie powinien dziwić fakt, że tego typu narracje zyskują poklask. W internecie łatwiej wypromować treści negatywne niż konstruktywne działania.

Bardzo trudno jest stwierdzić, jakie intencje stoją za autorami profili wspierających konkretną opcję polityczną albo konkretnego kandydata. I jeszcze trudniej tego typu dane zdobyć ze sprawozdań finansowych komitetów wyborczych. Pomimo formalnego wymogu stawianego przez Państwową Komisję Wyborczą dość łatwo jest takie wydatki ukryć pod bardziej ogólnymi opisami prowadzenia działalności w sieci. W ten sposób bronił się komitet wyborczy kandydata na prezydenta, Andrzeja Dudy. Gazeta Wyborcza i Radio Zet dotarły do faktury, z której wynika, że sztab byłego polityka PiS-u zapłacił warszawskiej firmie Elchupacabra za 5 tysięcy automatycznych wpisów, 2 złote od sztuki. Sam prezydent nazwał tę informację fake newsem, a jego sztabowcy tłumaczyli, że wpisy związane były z normalną obsługą kont kandydata.

Podsumowanie

Internet jest szansą dla rozwoju demokracji, zwłaszcza tej bezpośredniej, gdzie politycy mają szansę komunikować się wprost ze swoimi wyborcami. Niestety ugrupowania polaryzują poglądy i zachęcają do głosowania bardziej na “nie” niż na “tak”. Korzystają przy tym z wielu chwytów, posługując się manipulacją i dezinformacją. Wszyscy jesteśmy uczestnikami pewnej gry. Aby w niej nie przegrać, warto starannie sprawdzać fakty i podchodzić chłodno do wszelkich informacji, jakie pojawiają się w sieci. Tylko w ten sposób można oddzielić prawdę od fałszu, aby potem z czystym sumieniem wrzucić dobrze przemyślany głos do urny wyborczej. | CHIP

Więcej:wybory