Fala współczucia

Gdy wraz z rozpoczynającym się nowym rokiem szkolnym i akademickim myślę o informatycznej edukacji, popadam w melancholię, płynącą z głębokiego współczucia i żalu. Uczniom współczuję, że znowu będa się borykać z dziwnym i niejednoznacznym przedmiotem pod nazwą “informatyka”. W jego ramach będą musieli uczyć się mnóstwa nieprzydatnych do niczego umiejętności, które nawet wyliczyć trudno, bo w każdej szkole będą uczyć czegoś innego. W wielu szkołach nadal przecież pokutuje sprzęt ośmiobitowy, w którym po włączeniu zgłasza się archaiczny Basic, tu i ówdzie owszem są nawet jakieś pecety 8086, 80286… Na przykład, w liceum do którego chodzi moja córka, pewnie znowu uczniowie niższych klas będą układali monstrualne batche, natomiast wśród uczniów klas wyższych przerażenie posieje obowiązek napisania kilku wydumanych programów w Basicu i Pascalu. Natomiast zasad pracy w sieci, obsługi Windows, Office, drukarki czy modemu przestaną być problemem tylko dla tych, którzy mają po pierwsze chęć, a po drugie dysponują prywatnym komputerem wraz z ojcem lub starszym bratem, potrafiącym nauczyć czegoś pożytecznego.

Jeszcze bardziej godni współczucia są nauczyciele informatyki – na ogół nie mający możliwości (bardzo często również chęci – za te pieniądze?) właściwego dokształcania się, pozbawieni sensownych programów nauczania oraz materiałów pomocniczych do ich realizacji, borykający się z przestarzałym i wiecznie psującym się sprzętem. No i to najgorsze – niemal w każdej klasie zawiesza na człowieku lekceważące spojrzenie co najmniej jeden zarozumiały półgeniusz, który stopniem swej zażyłości z komputerem bije na głowę każdego “normalnego” nauczyciela. Oczywiście, są nauczyciele, którym żaden nieletni hacker nie podskoczy, ale ci na ogół nie zagrzewają miejsca w szkole zbyt długo, bez trudu znajdując pracę znacznie lepiej płatną, a jeśli innej pracy nie szukają, to tylko z racji nieżyciowych zawirowań mentalnych, także zasługujących na współczucie.

Szczerze współczuję również pozostałym nauczycielom. Muszą oni bowiem słyszeć w radio i TV i czytać w prasie, że edukacja pozbawiona komputera z jego multimedialnymi odlotami i przepastnymi zasobami Internetu to edukacja nienowoczesna, pozbawiona polotu i źle przygotowująca dzieci do życia we współczesnym społeczeństwie. A jak ma doświadczona nauczycielka np. biologii wprowadzić nagle do nauczania swego przedmiotu jakieś tajemnicze urządzenie, którego nie rozumie, nie umie obsługiwać i w ogóle się boi? Gdyby mnie ktoś nagle posadził przy sterach helikoptera i kazał lecieć z Warszawy do Zakopanego, też bym miał pietra. Na tle losów uczniów i nauczycieli studenci informatyki miewają się stosunkowo dobrze i przyszłość przed nimi rysuje się jasna. Niemniej, świadomie czy nie, tkwią oni po uszy w kleszczach dylematu “jak uczyć profesjonalistów informatyki?” Podstawowe dylemat szkół wyższych – uczyć zasad czy metod? kłaść nacisk na podstawy teoretyczne czy na opanowanie narzędzi? – są, co prawda, tak stare jak uniwersytety, jednak w obszarze informatyki odciskają się z jakąś szczególną siłą. Wydziały informatyki są bowiem permanentnie atakowane przez rozmaite firmy (skądinąd porządnych producentów nowoczesnego oprogramowania narzędziowego) cisnące się z “darami” w postaci pakietów własnego oprogramowania pod warunkiem wprowadzenia ich do programu nauczania. Głęboko niedoinwestowanym uczelniom trudno jest odmawiać przyjmowania jakichkolwiek wartości, ale ten swoisty marketing może mieć dość destrukcyjny wpływ na jakość kształcenia wyższego, w którym znajomość narzędzi winna być zdobywaną raczej już w pracy niż na studiach – pochodną wiedzy, a nie ją zastępować. Jeśli ktoś chce zgłębić bardziej dociekliwie ten wielowątkowy problem, niech posłucha i poczyta, co na temat ma do powiedzenia prof. Władysław Turski.

Kłopoty uczniów, studentów i nauczycieli byłyby nieporównanie mniejsze, gdyby istniały dobre, jasno sformułowane i sprawdzone wieloletnią praktyką programy nauczania. Niestety, autorzy programów, podręczników i materiałów pomocniczych do nauczania informatyki to istoty jeszcze bardziej zasługujące na współczucie niż ci, którzy wydają się być ich ofiarami. Czy jest bowiem zadaniem możliwym do wykonania ułożenie dobrego programu nauczania informatyki? Nie jest to możliwe, bo zbyt wielka jest zmienność i niejednoznaczność materii. Przed 15 laty komputer wymagał umiejętności programowania w językach algorytmicznych, przed 10 laty trzeba było koniecznie umieć obsługiwać nieprzyjazny, sterowany z linii komend system operacyjny, od 5 lat trzeba znać zasady posługiwania się systemem okienkowym, prosta zdawałoby się czynność pisania tekstu obrosła złożonym środowiskiem funkcjonalnym, do kanonu umiejętności dołączył arkusz kalkulacyjny, program graficzny i baza danych, zaś sam komputer z czegoś osobnego i w miarę zdefiniowanego stał się końcówką jakiejś monstrualnej supersieci; każdy czytelnik CHIP-a może jeszcze długo kontynuować tą wyliczankę. No i dylematy podstawowe: czy uczyć dziatwę szkolną logiki bitowej i podstaw programowania obiektowego, czy od razu przechodzić np. do arkusza kalkulacyjnego?

Problemy wczoraj stojące w centrum uwagi statystycznego użytkownika komputera dziś zostały zastąpione zupełnie innymi, a jutro miejsce dzisiejszych rudymentów zajmie coś jeszcze innego. Jak tę zmienność przewidzieć i uchwycić w programach nauczania szkolnego i akademickiego, dla których najmniejszą dającą się uwzględnić jednostką czasu jest półrocze? Nie ma mowy o komforcie np. dydaktyków matematyki, którzy posługują się wzorcami sprawdzonymi od wielu dziesiątków lat, zaś pochodna funkcji ciągłej zmienia znak w ekstremum funkcji zawsze tak samo, niezależnie od technologicznych paradygmatów.

Gdy myślę o rzeszach ludzi dotkniętych przekleństwem informatycznej edukacji, to naprawdę trudno mi zrozumieć, skąd się bierze kilkaset tysięcy Czytelników Chipa i jeszcze paru innych pism informatycznych.

Andrzej Horodeński – fizyk, publicysta, współpracownik CHIP-a od kwietnia ’97

Więcej:bezcatnews