Mój wirtualny cyberfelieton

Użytkownicy komputerów, choć nie zdają sobie z tego sprawy, są obiektem zazdrości laików. Emocje te nie dotyczą, jak mogłoby się wydawać, ułatwień, jakimi są procesory tekstu, organizery, e-mail. Nie chodzi też o przewagę “Dooma” nad “Dynastią”. Dobrodziejstwo, jakim są owe programy, jest często nieznane ludziom, którzy całe życie pisali waląc z rozmachem w mechaniczną maszynę, a do prowadzenia księgowości wystarczał im kalkulator, ołówek i zeszyt w kratkę. Choć przerażeniem napawa ich pełen przycisków pasek narzędziowy Worda, to i oni żywią przekonanie, że drzwi do dwudziestego pierwszego wieku opatrzone są tabliczką “Designed for MS Windows”. Cokolwiek by to znaczyło.

Skutkiem tej zazdrości jest moda na takie słowa jak: multimedialny, wirtualny, cybernetyczny, to ostatnie zwłaszcza w formie przedrostka cyber-. Nonsensowny tytuł niniejszego tekstu jest próbą załapania się niżej podpisanego na ową modę i zwiększenia swojej poczytności tym nieczystym sposobem. Wiadomo od dawna, że świetnie sprzedaje się wszystko, co związane z seksem. Teraz zaś dodać do tego można jeszcze kilka terminów informatycznych i takie połączenie powinno zapewnić olbrzymi sukces rynkowy nawet rowerom “Ukraina”. Oczywiście że oferowanie multimedialnych podpasek i cyberproszków do prania z systemami TTX to bełkot, ale bełkot modny i, jak się wydaje, skuteczny. Kto wie, czy i u nas, śladem Mongolii, nie dałoby się ekshumować trabanta, sprzedając go jako “wirtualny samochód”. To ostatnie sformułowanie byłoby zresztą nie tyle reklamą, co uczciwym ostrzeżeniem – niby samochód, ale tylko wirtualny. Wirtualny znaczy wszak tyle co możliwy, choć nie istniejący. Choć wymyślone przeze mnie przykłady są prowokacyjnie absurdalne, to zostały zainspirowane przez rzeczywiste reklamy wirtualnych jeansów, multimedialnych słuchawek i telewizorów oraz rozważania nad mocą obliczeniową ludzkiego mózgu.

Powodzenie terminologii informatycznej nie wynika z powszechności wiedzy o komputerach, lecz przeciwnie – z lęku przed nimi i niezrozumienia zasady ich działania. Poza branżą komputerową nazewnictwo informatyczne stosowane jest bez ładu i składu. Przymiotnik “wirtualny” świetnie sprawdza się w nazwie virtual reality. Już jednak spodnie lansowane jako virtual jeans kojarzą mi się wyłącznie z baśnią Andersena “Nowe szaty cesarza”. (Całkowicie zadoomanym przypominam, że jest to historyjka o człowieku, który chodził goły, bo wmówiono mu, że ma na sobie piękne ubranie, lecz go nie dostrzega.) Podobnie niedorzeczne są rozważania nad multimedialnością telewizora, który niemal od momentu swoich narodzin dysponuje niezłym dźwiękiem, kolorowym obrazem i nie ma problemu z płynnym odtwarzaniem filmów. Refleksje nad ilością danych, które trzeba przetworzyć identyfikując twarz mijanej na ulicy osoby i mocą obliczeniową potrzebną do rozpoznania w niej własnej żony, to z kolei przejaw mody na tworzenie informatycznych teorii wszystkiego w naukach społecznych.

Drogą do XXI wieku jest krzemowa infostrada. Co jednak z tymi, którzy chcieliby dołączyć do elity przyszłości, ale boją się gigabajtów i megaherców? Wystarczy, że kupią wirtualne jeansy, multimedialny telewizor i będą kochać tamakurczaka. Posiadanie komputera może być źródłem stresu, ale demonstrowanie swojej afirmacji dla techniki informatycznej nobilituje. Dzisiaj nawet czasopisma dla gospodyń domowych obok przepisów kucharskich i porad dotyczących wychowania dzieci poświęcają stronę lub dwie na wyjaśnianie, co to takiego CD-ROM i Windows. Nie należy z tego wyciągać wniosków jakoby komputery, po zdobyciu pokoi dziecięcych, wkraczały teraz triumfalnie do kuchni. Dzisiaj po prostu wypada popisać się przed sąsiadką kilkoma zasłyszanymi banałami o hackerach, wirusach i pożytkach z Internetu.

Moda na terminologię komputerową to także przejaw myślenia magicznego. Ta cyfrowa przyszłość komputerów, Internetu i gier elektronicznych, choć fascynująca i kusząca, jest jednocześnie trudna do zrozumienia i trochę przerażająca. Choć w Polsce komputery osobiste znajdują się już w co dziesiątym gospodarstwie domowym, to nie straciły nic ze swej tajemniczości. Stanowią one nadal przedmiot pożądania i zachwytu pomieszanego z lękiem. Używanie słów pochodzących ze świata bitów to próba oswojenia potężnego demona. Terminy informatyczne to tylko zaklęcia, których nie trzeba rozumieć, ale wystarczy je powtarzać, by zapewniły panowanie nad tajemniczą skrzynką opatrzoną magiczną pieczęcią “Intel Inside”. Multimedialne telewizory i cyberseks to też skutek wiary w działanie magii – jeśli w komputerach drzemie tak potężna moc, jej cząstka zawarta jest we wszystkim, co z nimi związane. Wirtualne jeansy są lepsze od zwykłych, a proszek, którego działanie prezentuje komputerowa animacja, jest skuteczniejszy od każdego innego – czyż to nie oczywiste?

Wszystkim Czytelnikom CHIP-a życzę zdrowych, radosnych i całkowicie analogowych Świąt Bożego Narodzenia, żywej i świecącej lampkami, a nie wirtualnej choinki oraz zachowania zdrowego rozsądku w nadchodzącym 1998 roku.

Piotr Dębek jest doktorantem w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego i przygotowuje pracę na temat gier komputerowych

Więcej:bezcatnews