Infoekologia

Mrągowskie zloty Polskiego Towarzystwa Informatycznego to dobre miejsce do badania obyczajowości środowiska informatyków. Z obserwacji tych wynika, że informatycy po śniadaniu mają zwyczaj mówić o znakomitych narzędziach programistycznych, którymi wszystko można zaprogramować, przed obiadem podbijają sobie apetyt opowiadaniem o doskonałych komputerach, które wszystko mogą policzyć i zapamiętać, do kolacji rozprawiają o genialnych metodologiach, za pomocą których można bez pudła zrealizować każdy projekt, zaś po kolacji nader chętnie dyskutują o nadętych, zadufanych w sobie informatykach, którzy nie umieją bądź nie chcą dotrzeć z owocami swej pracy do szarego człowieka, który jednakowoż uparcie nie chce pojąć zasad informatyki.

Dyskusja na temat społecznej percepcji informatyki, która w końcu listopada br. miała miejsce na kolejnym Jesiennym Spotkaniu PTI w Mrągowie, miotała się pomiędzy oskarżaniem społeczeństwa o informatyczny analfabetyzm (“Żeby wsiąść w samochód, trzeba najpierw nauczyć się nim jeździć – tak samo jest z komputerem” – Jarosław Deminet) a samooskarżeniami informatyków o brak umiejętności pytania społeczeństwa o to, czego od nich oczekuje (“Informatyzujemy kolejne dziedziny życia, np. bankowość, nie pytając ludzi, czy im to odpowiada, wciskamy im informatyczne końcówki strasząc czymś, czego nie rozumieją” – Piotr Fuglewicz).

Tę polaryzację postaw da się wytłumaczyć czymś, co z zainteresowaniem obserwuję od dawna – powszechną wśród informatyków skłonnością do przypisywania sobie profetycznej misji dziejowej. A prorok jak to prorok – to chłoszcze motłoch za ciemnotę i tarzanie się w grzechu, to znowu biczuje się karząc samego siebie za pychę i niemoc.

Niemniej, problem społecznej percepcji informatyki jest aktualny. Sądzę, że istnieją co najmniej dwie ważne płaszczyzny, na których problem ten warto rozpatrywać. Pierwsza z nich to naturalna dynamika procesu społecznej ekspansji jakiejkolwiek nowej technologii – zawsze budzi ona sprzeczne emocje: aprobatę i negację, entuzjazm i lęk. Po raz pierwszy zdarzyło się to zapewne po wynalezieniu koła. Konserwatyści przysięgali, że nigdy tego diabelskiego wynalazku nie użyją, natomiast światli zwolennicy postępu deklarowali, że i owszem, koniec z uciążliwym dźwiganiem upolowanych mamutów, gdy można je przewozić na specjalnie skonstruowanych wózkach i taczkach. Podobnie było w początkowym okresie ekspansji technologii związanych z przemysłowym opanowaniem zjawisk elektryczności, sprzeczne emocje budziła motoryzacja, telefonia, radiotechnika, energia jądrowa (nadal budzi), i podobne reakcje generuje teraz inwazja informatyki.

Społeczna ambiwalencja uczuć wobec informatyki nie jest niczym nowym – przeciwnie, jest to historia powtarzająca się po raz któryś z rzędu. Podobno powtarzające się historie podlegają dość twardej regule – za pierwszym razem jest to dramat, a potem już farsa, karykatura i groteska. Jeżeli plemienne spory wokół technologii koła miały wymiar dramatyczny, to czym są dzisiejsze dyskusje wokół społecznej roli technologii informatycznych?

Istnieje jednak druga, bardzo ważna warstwa problemu, nie uniwersalna, lecz przeciwnie – specyficzna dla informatyki. Jest nią cyfrowość, implikująca absolutną władzę twórcy produktu nad obiektem – w przeciwieństwie do jakiejkolwiek innej dziedziny techniki, informatyk może każdy bez wyjątku bit swojej konstrukcji zamienić na jego przeciwieństwo. Jest to cecha nieobecna w świecie analogowym, rządzonym przez prawa fizyki, chemii i biologii. Inżynier konstruujący samochód nie może ignorować praw tarcia i bezwładności, konstrukcje elektryków muszą opierać się na prawach Ohma i Kirchhoffa, itd. Konstytuując świat, w którym żyjemy, prawa natury są częścią naszego umysłu i naszego ciała, i definiują oczywiste relacje przyczynowo-skutkowe, których instynktowna znajomość po prostu umożliwia nam życie.

W świecie cyfrowym naturalne związki przyczynowo-skutkowe nie muszą obowiązywać – to istotne źródło dramatu. Programista może narzucić budowanej przez siebie cyberprzestrzeni dowolne prawidłowości. Cecha ta przejawia się dziś głównie w bardzo silnej kontekstowości produktów informatycznych, w których te same operacje klawiszami czy myszą mogą prowadzić do bardzo różnych skutków w zależności od tego, w jakim “miejscu” aplikacji się znajdujemy. A gdy pomyśleć o gwałcie na naturze, jakiego może dokonać rzeczywistość wirtualna… Człowiek – istota analogowa – czuje się w tym świecie zagubiony, bo przywykł, że te same akcje wywołują te same reakcje, np. naciśnięcie klamki powoduje otwarcie drzwi. Owszem, w świecie analogowym też występuje pewna kontekstowość (drzwi mogą być zamknięte na klucz), ale informatyka likwiduje tu wszelkie granice. Można powiedzieć, że – na dziś – im więcej informatyki w środowisku człowieka, tym mniej jest ono naturalne.

Mrągowskie dyskusje wykazują, że informatykom nie są obce uniwersalne impulsy etyczne. Może by więc sformułować swego rodzaju etyczną dyrektywę, nakazującą twórcom oprogramowania kierowanie się zasadą pozostawania w możliwie dobrej zgodności z regułami świata analogowego? Manifest nowego ruchu, nazwijmy go infoekologicznym, mógłby się zaczynać np. tak: “Żaden produkt ludzkiego umysłu, jeśli ma służyć człowiekowi, nie powinien pozostawać w konflikcie z uniwersalnymi prawami rządzącymi jego naturalnym środowiskiem…”.

Andrzej Horodeński – redaktor naczelny Magazynu Rynku Komputerowego

Więcej:bezcatnews