Wyznania wtórnego analfabety

Jak przez mgłę pamiętam z lekcji literatury, że chętnie stosowanym przez pisarzy trikiem kompozycyjnym jest ogniskowanie spraw wielkich, społecznych i ogólnoludzkich w soczewce losów jednostkowych. Przyjmując oczywiste, jak sądzę, założenie, że problemat informatycznej świadomości posiadł dziś podobną rangę jak w swoim czasie np. sprzeczność imperatywów moralnych i patriotycznych (por. niejaki Konrad-Gustaw), spróbuję nakreślić dylematy świadomości informatycznej na najlepiej mi znanym przykładzie jednostkowym, czyli własnym.

Na początku było tak, że dana mi przez ówczesne zatrudnienie możność programowania w Algolu i Fortranie do celów wykonywania pewnego typu obliczeń dawała mi przyjemne poczucie wyższości wobec rzesz, które tego robić nie potrafiły. Świadomość, że rzesze miały tę moją umiejętność w niewielkim poważaniu, jakoś mi nie przeszkadzała, efekt psuło jedynie pewne poczucie niższości wobec zawodowców-pracowników ośrodka obliczeniowego posiadających tajemną wiedzę o tych wszystkich cyfrowych bebechach, które w dość niepojęty sposób powodowały, że moje programy jakoś się w końcu liczyły.

Rewolucja komputera biurkowego przyniosła mi wyzwolenie od zależności od zarozumiałych gości, którzy – jak im się chciało – wpuszczali w maszynę moje perforowane taśmy i karty. Pecet na DOS-ie – to było prawdziwe szczęście! Bez ograniczeń, panując nad każdym bitem, jaki siedział w maszynie, można było się wreszcie znęcać nad tym wyniosłym do tej pory urządzeniem, poznawać wszystkie jego zakamarki – dobierać się do przerwań, “machać” pamięcią operacyjną, sterować portami, dobierać się do zapisu dyskowego na fizycznym poziomie, no i po prostu zapuszczać swoje programy w dowolnym momencie, bez upokarzających wypraw do świątyni dużego komputera (który zresztą w szybkim tempie tracił swą wielkość doganiany przez kolejne procesory peceta). Nigdy przedtem, ani nigdy potem, nie miałem tak przyjemnego poczucia, że cyfrowy potwór zwyczajnie je mi z ręki.

Niestety, czas euforii trwał krótko. Zagłada przyjemności nieograniczonego dłubania w maszynie miała na imię Windows. Długo się broniłem przez tym pokracznym stworem, mając nadzieję, że zdechnie; Apple’a uważałem wówczas za maszynę dla bogatych idiotów. Tworząc sztuczny świat wymyślonych reguł, Windows odebrało możność radosnego grzebania w fundamentach. Dostęp do zasobów wymagał posiadania trudnych do zdobycia toolkitów, poza tym te zasoby były na tyle skomplikowane, że zgłębienie ich wymagałoby zbyt dużo czasu i wysiłku, jak dla kogoś, kto nie był ani zawodowym informatykiem, ani licealistą mającym nieskończenie wiele czasu na intelektualne zabawy, tylko musiał pracować na chleb, tak jak mu los przydzielił.

Początkowa niechęć do zgłębiania Windows spowodowała, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy z pecetowego może nie guru, ale jednak niezłego zawodnika stałem się komputerowym półanalfabetą, który nie chciał i nie umiał poradzić sobie z całym szeregiem mało logicznych operacji, które niczego nie rozumiejący troglodyci bez trudu opanowywali “na małpę”, czyli całkowicie mnemotechnicznie. Mimo że już dawno mam za sobą etap windowsowego imbecylizmu, przykre poczucie utraty intelektualnego uprzywilejowania pozostało chyba już na zawsze. Pocieszam się tylko, że chyba nikt dziś nie wie, co się naprawdę dzieje w tym tak przyjaznym podobno systemie, skoro co krok spotyka się w nim efekty, które najbardziej zarozumiałych znawców wbijają w osłupienie. Tezę tę potwierdzają m.in. moje doświadczenia z hotline, złożoność problemu z Windows oceniam po liczbie rozmów telefonicznych, po której następuje porada: “należy zreinstalować system!”. Proste problemy otrzymują takie rozwiązanie już po dwóch-trzech rozmowach z ekspertem, przy złożonych trzeba dzwonić około siedmiu do dziesięciu razy.

Ale nigdy nie należy popadać w zwątpienie, czego dowodem – najnowsza historia moich psychoinformatycznych rozterek. Pecety, zwłaszcza te windowsowe, rozpanoszyły się niewiarygodnie i trudno dziś spotkać w towarzystwie człowieka, który w taki czy inny sposób nie jest zmuszony do posługiwania się komputerem. I oto zaszło niespodziewane zjawisko – przymusowa informatyzacja znacznej części społeczeństwa spowodowała tak głębokie obniżenie przeciętnego poziomu umiejętności, że moje informatyczne kwalifikacje, które uczciwie oceniam dziś jako bliskie zeru, okazują się całkiem spore, wręcz ogromne, gdy się patrzy na niektórych nieszczęśników. Przyszły czasy, w których osobnik potrafiący wsadzić obrazek do edytora, jako tako zaprogramować arkusz obliczeniowy, połączyć dane między aplikacjami, wygenerować korespondencję seryjną, sformułować zapytanie do bazy danych i skonfigurować połączenie z Internetem, jest cholernie dobry!

Biblijny opis historii życia Hioba, któremu Bóg wszystko odebrał – rodzinę, bogactwo i zdrowie – a potem zwrócił, zawiera wyraźny przekaz, że Hiob, mimo odzyskanych podstaw do ponownego poczucia się szczęśliwym, nigdy już nie pozbył się melancholii. Ja się czuję tak samo, z tym Windows.

Andrzej Horodeński – redaktor naczelny Magazynu Rynku Komputerowego

Więcej:bezcatnews