Dobrze nam razem

Andrzej Krzysztof Wróblewski

Domyślam się, co piszą o swojej przygodzie z komputerem humanistyczne zgniłki i czego oczekuje ode mnie, człowieka produkcji jeszcze przedwojennej (czyli takiego, dla którego pióro wieczne było rewelacją), redaktor “hip-a”. Humanistyczny zgniłek będzie kokietował czytelnika swoim barbarzyństwem, swoją ignorancją, swoją bezradnością. O, nie! Nie spodziewajcie się tego ode mnie.

Moja przygoda z komputerem zaczęła się u schyłku minionej epoki. Rząd siadał z “Solidarnością” do okrągłego stołu, a ja do prostokątnego z synem mojego przyjaciela, który był podówczas licealistą, mocno roznałogowanym w sztuczkach komputerowych.

Komputer licealisty na prostokątnym stole był drugim, jaki widziałem w swoim życiu. Pierwszy zobaczyłem kilkanaście lat wcześniej, kiedy dyrektor generalny Komisji Planowania pokazywał mi z dumą centrum informatyczne. – Zaraz zobaczymy, ile wczoraj ludzi nie przyszło do pracy – zapowiedział i dotknął elektronicznym ołówkiem ekranu. Sam fakt, że wyskoczyła jakaś liczba zrobił na mnie pewne wrażenie, ale dyrektor je umniejszył: Łżą jak psy, przecież jest czas wykopków.

Kiedy więc siadałem do drugiego komputera z licealistą, miałem już bardziej wyrobione zdanie o przydatności tego pierwszego do zarządzania krajem w sposób scentralizowany. Wielkie szafy elektroniczne Komisji Planowania pasowały do wielkich a niewykonalnych zadań zliczania absencji, co było i tak bezproduktywne, bo żeby ją zmniejszyć, trzeba było zmienić system, a nie dodawać do siebie kłamliwe meldunki z fabryk, zjednoczeń, ministerstw. I właśnie te rządy się kończyły, ustępując miejsca rynkowi, kiedy zaznajamiałem się z PC-tem, wypisz wymaluj pasującym do nowych czasów gospodarki wielopodmiotowej.

Ale nie powiedziałem dotychczas, po co mi był sparring z licealistą? Otóż zostałem zaproszony na półroczne stypendium do waszyngtońskiego Woodrow Wilson Center. Od poprzedników dowiedziałem się, że są tam wprawdzie dwie maszyny do pisania, ale na wymarciu i dla mnie może nie starczyć, muszę więc posiąść choćby początki wiedzy komputerowej, żeby się nie zbłaźnić. I licealista (albo niech padnie jego imię – Kacper) katował mnie jak pierwszoklasistę: kazał nieomal kaligrafować słowo po słowie, podpisać się, podać swój adres, wymazać, do przodu, do tyłu.

W Waszyngtonie czekały mnie dwie niespodzianki: po pierwsze, bardzo miła instruktorka, która kontynuowała dzieło Kacpra (nie byłem jedynym debiutantem komputerowym) – a po drugie, nasz Okrągły Stół stawał się tak doniosłym wydarzeniem, że więcej czytałem, niż pisałem. Ale jak pisałem, to na komputerze, Word Perfectem, a jakże.

Już wtedy, w 1989, nie było żadnej amerykańskiej redakcji bez komputerów i żadnej polskiej z komputerami. Nie sądziłem wtedy, jak szybko zmieni się Polska i jak bardzo zmodernizuje się polska prasa. Mimo to bez wahania za oszczędzone dolary kupiłem azjatyckiego składaka i igłową drukarkę. Kacper pomagał mi zmontować całą konfigurację. Byłem dumny.

Reszta jest nieciekawa i chyba banalna. Moja żona, również dziennikarka, która wyśmiewała się z “rzekomego” postępu ( – wolę nożyczki i klej niż jakiś komputer), coraz częściej odpychała mnie od mojego peceta, aż kupiliśmy jej drugi. Wkrótce moja redakcja, dostosowując się do wymogów rynku, uzbroiła się w komputery. Potem jej redakcja. Żeby móc coś napisać podczas wyjazdowych weekendów, kupiliśmy laptopa. Zaznajomiliśmy się z Windowsami. I cały czas mamy świadomość, że technika komputerowa idzie szybciej naprzód niż nasza umiejętność korzystania z niej, że smakujemy coraz mniejszy czubek coraz większej góry lodowej. Ale nie czuję się doskonałością techniczną komputera przygnieciony. Dobrze nam razem.

Przynajmniej jednego nie zmienił w moim życiu. Dawniej ociągałem się, kiedy trzeba było siąść nad białą kartką papieru i zacząć pisać artykuł. Teraz różnica polega na tym, że robię to samo, ale siadam nad białym ekranem.

Andrzej Krzysztof Wróblewski, czołowy polski publicysta, obecnie komentator tygodnika “Polityka”.

Więcej:bezcatnews