Umarł król, niech żyje król

Jeszcze się człowiek nie połapał we wszystkich nowościach, jakie przyniósł ze sobą IE numer cztery, a już szykują się nowe prezenty. Dobrzy wujaszkowie z Microsoftu wysmażyli w swych kuźniach szatana numer piąty znanej internetowej przeglądarki.

Nic, tylko ją zaraz zainstalować w swojej maszynie i korzystać z uroków życia. Tyle że nie wiadomo, ile to może potrwać, zanim się IE nr 5 nie wykopyrtnie. Skąd ten pesymizm? A z gorzkiego doświadczenia.

Każdy chyba zauważył, że wersje beta testowe Internet Explorera 4.0 (nawiasem mówiąc, dlaczego Explorera? I to przez “X”? To już nie ma polskich zamienników? Choćby, od biedy, “szukacz” lub [Boże, odpuść mi za słowotwórstwo] – “szukarka”?) różniły się ogromnie od “produktu finalnego”. To nie dawało powodów do zaufania. Czy to znaczy, że majdrowali, majdrowali, przedstawiali kolejne wersje, a tę końcową trzymali w zanadrzu? Albo jeszcze gorzej, upichcili ją w ostatnim momencie, niejako na chybcika?

A przy tym wszystkim dawano nam dość nachalnie do zrozumienia, że towar jest atrakcyjny jak nowo poznana panienka bez zahamowań i że kto jej nie poznał, ten nie liczy się jako prawdziwy men.

Wypróbowałem więc natychmiast wszystkie możliwe warianty zawierania znajomości z wyżej wymienioną i żaden nie sprawiał większej przyjemności.

Przy instalacji na poprzedniej wersji panienka lubiła się wieszać. I co było robić? Komputer stał jak zamurowany, a za to nam opadało wszystko, z rękami włącznie. To nie jest zdrowe dla normalnego mężczyzny. Reset i zaczynamy nowe życie. Wywaliłem wszystko i jakby nigdy nic, zainstalowałem od razu IE 4.0. Była to wspaniała zabawa, ale na dłuższą metę nie dawała zadowolenia, zwłaszcza że panna była pamiętliwa i zazdrosna o poprzednie znajomości. Zapowiadano, że poprzednia wersja przeglądarki będzie usunięta z systemu. Jaka poprzednia wersja? Już nic takiego nie ma, a ona swoje…

Czuję przez skórę, że coś takiego może nas spotkać i teraz.

Człowiek naprawdę bywały w świecie komputerów, co to niejedną maszynę rozwalił do immentu, zagadnięty przeze mnie w sprawie strategii podejścia do nowej oblubienicy, dał mi bezcenną radę, jednakowoż podszytą głębokim i amoralnym cynizmem, wypływającym zapewne z gorzkich doświadczeń.

Otóż twierdzi on, żeby nie być zbyt wyrywnym. Lepiej poczekać, aż kto inny zakosztuje przyjemności obcowania z nową atrakcją. Innymi słowy, proponuje sposób “na zająca”. Najpierw niech inni sprawdzą co i jak, i jeśli okaże się, że panna numer 5 jest zdrowa, to wtedy proszę bardzo…

Rada może i dobra, ale gdzie jest tu miejsce na uczucie?

Nowy produkt programistów Microsoftu jest wspaniałym przykładem pewnej filozofii myślenia, która do białej gorączki doprowadza coraz większą liczbę użytkowników. Osobiście wyczuwam tu pewną dezynwolturę pomieszaną z arogancją. “I tak to wezmą, bo jesteśmy najlepsi na świecie” – takie myśli kłębią się w głowach geniuszy

z Microsoftu. To za potężna machina produkcyjna. Nie wie lewica, co czyni prawica. Oczywiście, minęły już czasy, kiedy programy tworzyła niewielka grupka zaprzyjaźnionych ludzi i każdy wiedział, co robi kolega, ale w Microsofcie chyba przesadzili. Panowie programiści doskonale wiedzą, że na świecie jest mnóstwo amatorów nowości. Testerów to chyba Microsoft mógłby jednak sobie zapewnić we własnym zakresie? Ale nie, oni wolą przerzucić ten obowiązek na użytkowników, i to “produktu finalnego”. Rozprowadzimy, niech się bawią, a potem łaskawie wysłuchamy uwag (albo i nie). Ale po to są właśnie beta wersje.

Ja sobie nie życzę robić za królika doświadczalnego. Chcę mieć dobrą rzecz i już. I nic do rzeczy nie ma fakt, że panna jest za frajer. Od dawna wiadomo, że dziewice powinny się szanować. Cynicy mówią w takich wypadkach, że jak się oddawać, to za dobrą cenę. Chyba każdy by wolał dać te parę złotych i w zamian oczekiwać rzetelnej obsługi, niż zdać się na łaskę i niełaskę panienki być może nawet chętnej, ale niewprawnej…

Nic dziwnego, że na firmę sypią się zewsząd gorzkie słowa.

Przesadzam? Poczytajcie pierwszą z brzegu grupę dyskusyjną na temat sprzętu i programów. Mnóstwo inwektyw pod adresem Microsoftu, a przeglądarek i ich komponentów w szczególności (tu pierwsze miejsce i złoty medal – Outlook Expres dla wersji IE 4.0) świadczy o tym, że ludzie nie lubią, jak się na nich ćwiczy. Słownictwo tych wymyślań cechuje się innowacyjną świeżością, a kilku sformułowań nie znałem, choć kiedyś brałem udział w studenckich praktykach budowlanych.

Jednym słowem, jak mawiał klasyk, jest “dobrze, ale nie beznadziejnie”.

Zanim więc pośpiesznie udamy się do ołtarza z naszą nową oblubienicą, radzę się dobrze zastanowić.

Mogę się założyć, że wkrótce pojawią się łatki, poprawki, patche, uzupełnienia (w nazewnictwie programów maskujących byki ich autorzy wykazują sporą pomysłowość…), które mają sprawić, że IE 5.0 będzie “jeszcze” doskonalszy i “jeszcze” sprawniejszy…

Znamy to z niedawnej historii naszego biednego kraju. Nie mogło być mowy o tym, że coś jest po prostu złe i trzeba zrobić dobrze. Nie. Trzeba było “uczynić wszystko, aby było to jeszcze lepsze i konsekwentnie walczyć o dalszy rozwój i udoskonalenie…”. Tak, tak. My na to już się nie nabierzemy, choć może ufni mieszkańcy innej strefy czasowej…

Tak więc jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie śpieszmy – chyba że wasz ulubiony sposób spędzania wolnego czasu to nałogowa reinstalacja systemu – tfu, tfu, na psa urok…

Konstanty Putrament – z wykształcenia filmowiec, z zawodu dziennikarz, pisarz i ekswydawca, prezes Agencji PR i Materiałów Autorskich

Więcej:bezcatnews