suitaliryczna Części: Allegro, Vivace, Allegro maestoso

Z pozoru wydaje się, że komputery z liryką nie mają i nie mogą mieć wiele wspólnego. A jednak… Potrzebne jest tutaj pewne zastrzeżenie: nie chodzi o współczesne maszyny o coraz większych mocach obliczeniowych i pamięciach, a o… no właśnie.

Na początku lat osiemdziesiątych, podczas pewnego lipcowego zmierzchu stałem na Trasie Łazienkowskiej opodal Przyczółka Grochowskiego w Warszawie i czekałem na jednego faceta. W troskliwie zapiętej kieszeni koszuli miałem kupę forsy – ponad milion ówczesnych złotych. Facet był facetem wyszperanym w rubryce drobnych ogłoszeń. Za grubą gotówkę miał mi sprzedać coś, o czym od dłuższego czasu słyszało się różne dziwne rzeczy: komputer osobisty. Model, o który w tym wypadku chodziło, nazywał się “Spectrum plus”. Plus co? Nie miałem pojęcia, wiedziałem tylko, że MUSZĘ to mieć. Wszystkie pieniądze, jakie miałem, tkwiły w kieszonce, a ja czekałem niecierpliwie.

Facet przyjechał punktualnie. Zatrzymał się w zatoczce koło przystanku i wyciągnął z tylnego siedzenia malucha spore pudło czarnego koloru z barwnymi napisami po angielsku. Wziął ode mnie pieniądze, dał pudło, powiedział, że instrukcja jest w środku i pojechał.

Ledwo wszedłem do domu, a już niecierpliwie zacząłem otwierać połyskliwe opakowanie. W środku był właściwy komputer, niewielka książeczka z różnokolorowymi ilustracjami i zasilacz.

Samo główne urządzenie wyglądało jak nieco obszerniejsza klawiatura maszyny do pisania, upstrzona dodatkowo tajemniczymi wyrazami na każdym klawiszu. Podłączało się to do telewizora. Tak więc podłączyłem i… wsiąkłem na długo.

Właściciele dzisiejszych supermaszyn muszą wiedzieć, że cała pamięć, jaką komputerek dysponował, miała zaledwie 48 KB! Miały się w niej mieścić system operacyjny i aplikacje. I się mieściły! Programiści piszący gry i inne programy do tego komputerka dokonywali cudów zręczności, żeby pomieścić w tak niewielkim

obszarze pamięci całkiem skomplikowane produkcje. Spędziłem kiedyś bez przerwy trzy dni i dwie noce, latając na symulatorze samolotu firmy Psion. Odwoływał się on w dużym stopniu do wyobraźni gracza, ale to mi akurat nie przeszkadzało. U dołu ekranu widoczny był toporny panel kontrolny samolotu ze wskaźnikami pełnymi tajemniczych symboli. Niebo było niebieską płaszczyzną, ziemia zieloną, lotnisko udawały dwa rzędy białych kropek, a ile to razem dawało frajdy! Uniesienie, jakie przeżywałem, kiedy udało mi się odnaleźć lotnisko, a potem na nim wylądować, nie może się równać z niczym, co czuję teraz, grając w o wiele bardziej zaawansowane gry i symulacje.

Rzecz jasna, po okresie fascynacji grami przyszło zainteresowanie innymi programami, jakie wówczas masowo powstawały dla tego komputera. Były to

arkusze kalkulacyjne, edytory tekstu, programy statystyczne i wiele innych. Były one prościuteńkie, zgrzebne w formie, ale działały! Czytałem, że używano ich nawet w poważnych instytucjach i fabrykach do kontrolowania procesów produkcyjnych.

Ostatnią fazą choroby, przez którą wtedy przeszedłem, było samodzielne pisanie własnych programów. Oczywiście nie w żadnym kodzie maszynowym, tylko w zwykłym, choć bardzo dobrym Basicu, w który było Spectrum zaopatrzone. To właśnie komendy tego języka były wypisane na każdym klawiszu nad jego podstawowym opisem, co sprawiało, że tworzenie programów przebiegało zupełnie inaczej niż teraz. Po prostu jedno stuknięcie w klawisz od razu umieszczało cały wyraz w listingu programu.

Tak czy owak, udało mi się napisać program do gry w patyczki. Było to przeniesienie do komputera popularnej gry logicznej, polegającej na tym, że gracz

i komputer ogłaszali ile, ich zdaniem, razem mają patyczków, na podstawie swoich wypowiedzi. Kto odgadł, ten wygrywał. Program miał czołówkę i grafikę korzystającą z systemu semigrafiki komputerka, a miarą mojego szaleństwa było to, że używając tej grafiki, napisałem animację otwierającej się i zamykającej dłoni trzymającej owe patyczki!

Program działał, a nawet zhardział do tego stopnia, że zaczął ze mną, jego twórcą, bezceremonialnie wygrywać! Wyhodowałem żmiję na własnej piersi!

Dbałem bardzo o moją zabawkę. Kiedyś spędziłem pracowity weekend, w cieniutkim pleksiglasie, wycinając kwadratowe otworki aby umieścić w nich osiemdziesiąt cztery mikrowyłączniki, połączone kłębowiskiem przewodów, bo folia łącząca klawiaturę z systemem odmówiła posłuszeństwa i postanowiłem ją w ten sposób zastąpić. Co dziwniejsze, udało mi się to. Nie popełniłem ani jednej pomyłki i klawiatura działała jak ta lala, wydając przy naciskaniu cichutki, jakże profesjonalny klik…

Miewałem także symptomy zawału serca, kiedy chcąc poprawić ostrość obrazu na ekranie, zacząłem majstrować przy maleńkim filtrze z rdzeniem ferrytowym, który służył do dostrajania sygnału wysyłanego do telewizora. Dopóty majdrowałem, dopóki nie pękł mi ten rdzeń w paluszkach. I co było robić? Skąd wziąć oryginalny rdzeń? Śmierć zajrzała mi w oczy i mrugnęła porozumiewawczo.

Z pomocą przyszła mi wrodzona (wysoka) inteligencja. W sklepie z częściami radiowymi kupiłem pierwszy lepszy rdzeń ferrytowy. Nie mieścił się on w cewce, więc umieściłem go obok, tak długo szukając właściwej pozycji, aż obraz na ekranie pięknie się wyostrzył. Zniesmaczona kostucha zrezygnowała…

Spectrum dostarczyło mi niezapomnianych wrażeń, zdziwień i fascynacji, ale, rzecz jasna, prędzej czy później musiało ustąpić miejsca urządzeniu znacznie potężniejszemu z rodziny PC-tów. Służy mi ten PC nie najgorzej, ta suita jest na nim pisana, ale nie doświadczam już tych uczuć, które wtedy były moim udziałem. A Spectrum nie wyrzuciłem, stoi sobie na honorowym miejscu bibliotecznej półki i nawet teraz zdarza mi się, że odpalam je, żeby polatać na tamtym prościutkim symulatorze…

Konstanty Putrament – z wykształcenia filmowiec, z zawodu dziennikarz, pisarz i ekswydawca, prezes Agencji PR i Materiałów Autorskich

Więcej:bezcatnews