Legendy, mity i systemy operacyjne

Kilka lat temu wpadł mi w ręce podręcznik, czy może raczej skrypt, przeznaczony dla sprzedawców pewnego sieciowego systemu operacyjnego. W ramach przyspieszonego kursu czytelnik mógł się z tej broszurki dowiedzieć, że “opluwanie” przed potencjalnym klientem produktów konkurencji nie jest przez producenta wyżej wymienionego systemu mile widziane. Bardziej przekonuje docenienie ich zalet i przedstawienie na tym tle własnych atutów. Sprawa elementarna, nieprawdaż? Cóż z tego, kiedy firma słynąca z najlepszego w świecie marketingu raczy nas serwisem mającym za jedyny cel obalanie mitów na temat Linuksa. Oczywiście w dobrze pojętym interesie klienta. Od razu poczułem się bezpieczniej: oto Herkules urywa łeb Hydrze… Tylko kto tu stracił głowę?

Oczywiście, społeczność linuksowa podjęła dialog żywiołowo i zrobiło się ciekawie. Do tego stopnia, że główny rzecznik interesów tej społeczności musiał przenieść swoją odpowiedź na wydajniejszy serwer, gdyż jego “własny” (nie linuksowy, na szczęście) po prostu się zatkał. Świsło, błysło, skrzyżowały się szpady i argumenty, najczęściej nic nie mówiące przeciętnemu posiadaczowi peceta.

Pozwólcie, że przedstawię kilka doświadczeń osobistych. Nie jestem wielkim guru od Uniksa, za to już kilkanaście lat projektuję różne sieci i administruję nimi. Nie chwaląc się, NetWare poznałem jako jeden z pierwszych we Wrocławiu. Z konieczności. Przy okazji przyznam się do pewnej “ułomności”: moja pierwsza samodzielna próba zainstalowania Linuksa na domowym komputerze skończyła się katastrofą. Oczywiście, z mojej winy. Za wcześnie zacząłem grzebać w konfiguracji X-ów. Trzeba było przedtem przeczytać kilkadziesiąt kilobajtów manuali, na co po prostu nie miałem czasu. Tylko nie mówcie mi, że taka instalacja jest prosta i intuicyjna. Sądzicie, że gram w drużynie Billa G.? Szkoda, że on o tym nie wie. Może dałby zarobić?

A teraz poważniej, chociaż w przenośni. Gdy mam ochotę na przygodę, biorę trochę żelastwa i idę łoić jakąś diretessę*. Gdy jednak muszę rano wstać do roboty i odwiedzić kilku klientów, wsiadam do samochodu. Jeszcze jaśniej? Proszę bardzo.

Linux, jako spontaniczna inicjatywa programistów i fanatyków informatyki, jest wspaniałą przygodą. Mamy tu do czynienia wręcz z ogólnoświatowym ruchem społecznym, ze społecznością ludzi dzielących się efektami własnej pracy. Stanowczo jestem za. Tym bardziej że w efekcie powstała zupełnie dobra platforma systemowa do budowania małych i średnich sieci z usługami internetowymi.

Nie ma nic prostszego niż uruchomienie za pomocą Linuksa własnego serwera WWW, poczty elektronicznej i ftp, po cenie sprzętu. Do tego da się zorganizować serwer SQL, serwer plikowy i serwer wydruku. Jeśli ktoś nie da rady inaczej, to może użyć emulatora serwera NetWare 3.x na dowolną liczbę użytkowników. Wszystko w cenie sprzętu, do tego legalnie! To mnie przekonuje; sam już zacząłem te możliwości wykorzystywać. Istnieją też w kraju i na świecie całkiem poważne instalacje systemów typowo uniksowych, zrealizowane jednak na Linuksie. Krótko mówiąc, jest to ciekawa alternatywa dla NetWare, SCO Unix i Windows NT Server. Nie ma tu jedynie zaawansowanych strategii zarządzania zasobami, jak np. usługi katalogowe dostępne w NetWare od wersji 4.x. Administrowanie takim systemem przy większym zróżnicowaniu użytkowników i zasobów wymaga pewnej gimnastyki, jest jednak możliwe. O dziwo, jedyną firmą produkującą systemy operacyjne dla serwerów, która podniosła raban w związku z zaistniałą sytuacją, okazał się Microsoft. Uderz w stół…

Nie do końca zgodzę się jednak z poglądem, że w obecnej wersji Linux może konkurować z produkcją Microsoftu dla komputerów domowych i typowych, biurowych stacji roboczych. Oddajmy cesarzowi, co cesarskie. Zwykły zjadacz chleba nie połapie się w takich subtelnościach, jak różnica pomiędzy systemem operacyjnym a jego graficznym interfejsem. Utożsamia jedno z drugim i wie, że Windows 9x to coś takiego, co ma każdy i co jakoś działa. Jeśli pracując z Windows, napotka jakiś problem, ma kogo zapytać – nie przez Internet, tylko przez telefon. Jest w tej argumentacji jedna słaba strona: Ilu domowych użytkowników zapłaciło za “swój” system i działające pod nim aplikacje? W sytuacji gdy jest on w Polsce prawie trzy razy droższy niż w USA, ludzie muszą sobie jakoś radzić. I radzą sobie, “popularyzując” wyroby Microsoftu.

Zauważcie, że nie użyłem do tej pory w obronie “domowego Windowsa” argumentów natury technicznej. Czy jest on lepszy, czy gorszy od Linuksa? Na pewno lepszy w momencie instalacji systemu, także w trakcie instalowania większości aplikacji i nowych urządzeń. Lepszy, bo łatwiejszy. Większość ustawień zebrana jest w jedną bazę danych – Rejestr systemowy. Nie ma więc aż tylu plików ASCI z opisami konfiguracji poszczególnych modułów. Opanowanie tego w Linuksie jest zadaniem trudniejszym: system wyrasta przecież z tradycji uniksowej. Czy to źle? Niestety, dla typowego użytkownika jest to wada. Z drugiej strony, jeśli sypnie się Rejestr systemowy Windows, to można już tylko zmówić paciorek.

Nie wchodźmy głębiej w rozważania technologiczne, ponieważ jeszcze długo można by tak dywagować i porównywać. Moim zdaniem część entuzjastów Linuksa robi krzywdę obiektowi swego uwielbienia, wystawiając go do walki w kategorii “desktop”. Jeszcze nie pora, kochani. Lubię Was bardzo, ale Wasz entuzjazm uważam za przedwczesny. Niemniej życzę wszystkiego najlepszego. Szczerze.

*diretessa – w żargonie taterników najkrótsza droga od podstawy ściany na szczyt Piotr Mielecki, specjalista w dziedzinie sieci komputerowych, szef laboratorium software CHIP-a

Więcej:bezcatnews