znajdowało się sporo takich, którzy rwali włosy z głowy. "Co teraz
będzie?" – pytali z obawą, wpatrując się w gasnące Słońce. Pocieszające jest
jednak to, że życie – lepiej czy gorzej – jakoś zawsze toczyło się dalej, a pustkę
po umierających imperiach ludzkość potrafiła dość szybko wypełnić nową, i to
najczęściej lepszą, treścią.
Ośmielam się twierdzić, że także i w tym przypadku –
niezależnie od tego, jak podzielony zostanie Microsoft – firmament niebieski się nie
zawali, słońce będzie świecić nadal, a rynek komputerowy będzie się rozwijał jak
przedtem – zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt żywiołowo, by móc pozwolić sobie na
brak ogólnie akceptowanych standardów. Dekada Powszechnego Braku Kompatybilności nam z
całą pewnością nie grozi. Nie chcę polemizować z każdą tezą mojego redakcyjnego
kolegi – Piotra Dębka, bo mam nad nim tę przewagę, iż jego felieton leży przede mną,
mój zaś właśnie powstaje. A leżących bić nie należy – nie tylko dlatego, że nie
wypada. Również dlatego, że nie mają racji.
Rynek komputerowy – jak każdy inny "ekosystem" –
rządzi się swoimi prawami. Jego najważniejszym aksjomatem – nie inaczej niż w
przypadku wielu innych gałęzi gospodarki – jest standard. Standard, a nie monopol! Ten
ostatni nikomu nie jest do ustanawiania standardów potrzebny.
Dowód…? Proszę bardzo. "Otwierając" standard
PC, IBM zastanawiał się zapewne, jak wiele zyska, nie spodziewał się jednak, ile
straci. A przecież wymknął mu się z rąk prawie cały rynek komputerów osobistych.
Nie chodzi jednak o to, ile mógł zarobić IBM, lecz jak fakt udostępnienia wszystkim
chętnym specyfikacji PC wpłynął na rozwój branży. Gdyby prawdziwe było twierdzenie,
że światu teleinformatycznemu potrzebny jest monopol, posunięcie IBM-a
zapoczątkowałoby Dekadę Powszechnego Braku Kompatybilności, której tak bardzo obawia
się Piotr Dębek. Nic takiego się nie stało! Mało tego – wszelkie próby wprowadzenia
własnych standardów, odbiegających od specyfikacji PC lub rozwijających ją w
kierunku, którego z jakichś powodów nie akceptował rynek, zakończyły się prędzej
czy później fiaskiem. Gdy pojawia się jakaś technologia czy np. specyfikacja nowego
protokołu, od razu towarzyszą im różne propozycje ich wdrożenia. Trzeba tylko trochę
poczekać, a rynek sam zadecyduje, co stanie się standardem, a co nie. Przekonał się o
tym kilkakrotnie także wspominany "błękitny" gigant – IBM, bezskutecznie
promując np. magistralę Microchannel czy system operacyjny OS/2.
"Ujawnienie" sekretów budowy pecetów oznaczało
przejęcie roli, którą z początku odgrywał IBM, przez inne firmy albo sojusze
wytwórców sprzętu i oprogramowania. Często takie mniej lub bardziej formalne
stowarzyszenia powołują do życia specjalne byty w postaci organizacji, których jedynym
celem jest "pilnowanie" rozwoju danej technologii czy nowo przyjętego
standardu. Dopuszczeni do pecetowych tajemnic alkowy producenci zawsze potrafili, jak
widać, w porę się zjednoczyć i opracować potrzebne rozwinięcia specyfikacji PC.
Dzieje się tak nie bez powodu. W zasadzie nikomu przecież tak naprawdę nie opłaca się
stawiać na rozwiązania niestandardowe. Jaki interes mógłby mieć którykolwiek
producent sprzętu przeznaczonego na rynek konsumencki we wspieraniu idei stworzenia karty
graficznej współpracującej wyłącznie z BeOS-em czy dźwiękowej, przeznaczonej tylko
dla Linuksa!? Z ekonomicznego punktu widzenia pewniejsze są rozwiązania sprawdzone,
przyjęte, powszechne. Ile może zarobić ktoś, kto opracował niszowe urządzenie,
dedykowane dla tego czy innego systemu operacyjnego? A ile ten, kto zaoferuje podobny
produkt, przeznaczony dla szerokiego kręgu odbiorców?
Standard opłaca się wszystkim: producentom – bo stawiając
na uniwersalność, mają nadzieję na sprzedaż większej liczby swoich produktów,
klientom – bo kupując rozwiązania zaakceptowane przez rynek, nie narażają się na
niebezpieczeństwo niemożności wykorzystania zakupionych podzespołów, państwu – bo
ustanowienie standardów zawsze oznacza rozwój rynku i w konsekwencji – większy budżet.
Monopole – przeciwnie – nikomu korzyści nie przynoszą, bo niszczeni są konkurencyjni
producenci (a to zawsze oznacza niższe dochody skarbu państwa), bo zawyżane są ceny,
bo spada jakość wytwarzanych produktów (a tych, którzy ośmielą się zaprzeczyć,
wyślę w diabły liczyć łaty, patche, update’y i service packi do produktów Microsoftu
i do zobaczenia nie wcześniej niż na… pochodzie pierwszomajowym).
Wbrew obawom nie jest też możliwe "cofanie
się", czyli rezygnowanie przez użytkowników z rozwiązań wygodniejszych na rzecz
mniej komfortowych. Ktoś, kto raz dostał do ręki Windows z uniwersalnym Schowkiem i
wieloma standardowymi narzędziami, przeznaczonymi do realizacji podstawowych funkcji,
niechętnie sięgnie po rozwiązania co prawda nowsze, ale mniej poręczne od
dotychczasowych.
Nie ma co rozdzierać szat, że każdy będzie używał
innego edytora tekstu, arkusza czy systemu baz danych, o systemie operacyjnym nie
wspominając. Jeśli nawet tak się stanie, to zaraz powstanie na pęczki narzędzi
ułatwiających życie osobom często wymieniającym dane z miłośnikami innych systemów
czy programów biurowych. Otwierając konwertowany w locie dokument tekstowy, nawet przez
moment nie będziemy sobie zaprzątać głowy, w jakim formacie został on nadesłany. I
na pewno nie będzie nas to drogo kosztowało, bo konkurencja szybko zmusi producentów do
kolejnych "przecen" oprogramowania.
Zapomnieć też wreszcie będziemy mogli o słynnych
"blue screen of death", bo wzmożona konkurencja zmusi wszystkich producentów
software’u do znacznie większej dbałości o jakość wytwarzanych programów. Pojawieniu
się na ekranie komputera "krytycznego wyjątku pod adresem ECD4:4477"
towarzyszyć będzie wyjątkowe zbiegowisko – wszak nie co dzień widzi się takie cuda…
Nie uważam się za wielkiego fana fenomenu, jakim jest
wolny rynek. Moim zdaniem cywilizację przełomu XX i XXI wieku powinno stać na coś
więcej niż tylko na ślepą ufność w uzdrowicielską moc niewidzialnych macek rynku,
wyniesioną wprost z teorii Darwina. Nie można jednak zaprzeczyć, że jedną z
ciekawszych właściwości gospodarki rynkowej jest odrzucanie rozwiązań
niestandardowych na rzecz powszechnie przyjętych i zaakceptowanych (co nie zawsze oznacza
lepszych). Wystarczy zawsze tylko trochę czasu, by w tak żywiołowo rozwijającej się
branży, jaką jest komputerowa, jedna idea usunęła w cień pomysły konkurencyjne.
Mało…? Dla mnie argumentów w sam raz, by siedzieć
spokojnie, gdy amerykański urzędnik kroi ten microsoftowy tort. Oby mu się tylko nóż
nie stępił, to wszyscy na tym skorzystamy. Po szokującej lekturze 2000 powodów, dla
których warto (czytaj: koniecznie trzeba, bo jak nie kupisz, to nie przeczytasz –
oczywiście chodzi o dokumenty stworzone przy użyciu Office’a 2000) wywalić kupę kasy
na uaktualnienie Office’a do wersji 2000 (patrz np. CHIP 9/99), należy
tylko życzyć wszystkim użytkownikom, by nastąpiło to jak najszybciej. W końcu
przecież jeśli amerykański urzędnik się nie pośpieszy, to – niestety – nie unikniemy
lektury 2002 (a może nawet i 2003…?) powodów, dla których warto…, oraz 2002 (a
może nawet i 2003…?) dolarów, które koniecznie trzeba…
Kroić ten tort! Kroić! Raz, dwa!