Abonament powszechny racz nam dać, P@nie!

Włodzimierz Zylbertal

wykładowca ekofilozofii w Studium Edukacji Ekologicznej we Wrocławiu.

Zewsząd słyszy się o “społeczeństwie informacyjnym” i “stworzeniu powszechnego dostępu do Internetu”. Slogany te mielą politycy przy okazji każdego swojego kolejnego zaistnienia. A gdy ktoś już sobie ten dostęp stworzy, zaczyna tęsknić do starych, dobrych peerelowskich czasów, gdy w abonamencie telefonicznym o wartości dzisiejszych 7 zł było 100 impulsów, rozmowy lokalne zaś były nielimitowane. Jeden impuls i można było gadać w słuchawkę do woli, co też się z upodobaniem wtedy czyniło.

Chcieliście kapitalizmu, to go macie. Wszystko kosztuje, wszystko wyliczone co do grosza, żadnej marnotrawnej gospodarki państwowej, prywatyzacja, wydajność, wolny rynek i… w miesiącach, gdy się tylko pocztę ściąga – 80 do 120 zł za “połączenia do sieci teleinformatycznych”. A jak trzeba zajrzeć na stronę z potrzebnymi do pracy informacjami, strach myśleć, ile wyniesie rachunek.

Można próbować z modnym ostatnio SDI. Tyle że jest ono zawodne, sprzęt nie jest za darmo (1000 zł za modem), no i te 160 zł miesiąc w miesiąc… A nawet jak się trafi jakiś kusiciel (choćby taki jak siedząca po sąsiedzku z CHIP-em Telefonia Lokalna DIALOG, oferująca abonamentowy dostęp do Sieci w cenie nie najmniejszej, ale od biedy do strawienia), to w miejscach, gdzie mieszkają maniacy Internetu, jego sieć jest niedostępna i w dającej się przewidzieć przyszłości dostępna nie będzie.

Można próbować dostępu przez kabel telewizyjny. Ale z nim jest jak z Yeti: wszyscy słyszeli, że jest, lecz żywego nikt nie widział. A przecież Internet ma być – wedle swoich guru – panaceum, częściowym przynajmniej, na mizerię szkolną i bezrobocie oraz szansą dla obszarów zapomnianych przez Boga i ludzi. No cóż. Gdyby był powszechnie, tzn. na miarę kieszeni przeciętnego obywatela, dostępny…

I proszę mi w takiej sytuacji nie mówić o “społeczeństwie informacyjnym”. Ani o “konieczności stworzenia polityki” takiej czy innej. Bo Nasz Telekomunikacyjny Monopolista Umiłowany byłby idiotą piętrowym, gdyby zarżnął kurę znoszącą złote jaja. Już i tak wielce się poświęcił, dając za pół ceny dostęp do Sieci poza godzinami szczytu. Decydenci, którym Internet fundujemy my – podatnicy, wyraźnie lekceważą potrzeby takich, co może by dzięki Sieci znaleźli pracę, rozrywkę, przyjaciół, nadzieję… gdyby ich na to było stać. I niewiele zmieni tu wymarzona konkurencja! Nawet gdyby od jutra weszła na nasz rynek jakaś potężna firma, zdolna zmusić TP SA do obniżenia cen, dalej działałyby wilcze prawa rynku. Najmniejsze zawirowanie niebezpiecznie już zglobalizowanej koniunktury i – ceny u wszystkich dostawców zgodnie szybują pod sufit, i już wielu ludzi na Internet nie stać, i już nici z informatyzacji powszechnej. Długo jeszcze bowiem w społeczeństwach biednych i niepewnych jutra Internet nie będzie artykułem pierwszej potrzeby. A jako taki zostanie w razie byle kryzysu natychmiast wykreślony z domowych budżetów. Więcej nawet: utrudnienia w dostępie do jego dobrodziejstw stawiają pod znakiem zapytania – jeśli nie uniemożliwią – rozwój “infoświadomości” społecznej.

Sytuacja tu opisana nie zmieni się sama z siebie. Nie nastąpi też spontaniczny “wzrost świadomości”, a żaden będący przy zdrowych zmysłach właściciel łącza nie wydzierżawi go za darmo. Jednak można częściowo przynajmniej ucywilizować korzystanie z Sieci w Polsce. Jak? Przez POWSZECHNY ABONAMENT INTERNETOWY.

Od strony administracyjnej byłaby to opłata podobna do dzisiejszych abonamentów radiowo-telewizyjnych. Organowi ściągającemu i gospodarującemu pieniędzmi z abonamentu posłużyłaby do wykupienia od właścicieli łączy internetowych ich usług, np. powszechnego numeru dostępowego przez modem kablowy albo dostępu bezprzewodowego od operatorów sieci GSM. Zasady ściągania – podobne jak przy abonamencie RTV, czyli konieczność zarejestrowania urządzenia służącego do łączności z Siecią (modem kablowy, telefon GSM z WAP-em i/lub modemem, dekodery cyfrowej i satelitarnej TV, wyposażone w przeglądarkę, coraz liczniejsze przystawki do telewizorów itp.) oraz comiesięczne opłaty w ROZSĄDNEJ wysokości. W zamian – dostęp do Internetu z dowolnego punktu na obszarze działania systemu i dowolną techniką. Elementem systemu mogłoby być indywidualne hasło każdego zarejestrowanego użytkownika.

Gdyby umiano pieniądze z owego abonamentu porządnie wykorzystać (można je pomnażać, podobnie jak to czynią fundusze emerytalne), starczyłoby na utrzymanie kilku większych serwerów z kontami pocztowymi i miejscem na osobiste strony WWW, nie zarzucające skrzynek użytkowników reklamowym spamem (zmora darmowych kont przy dużych portalach), z wolnymi od reklam portalami, oferującymi dostęp do najświeższych informacji i być może w przyszłości usługę przesyłania do osobistych komunikatorów użytkowników i-gazet. Tym samym internetowe edycje czasopism przestałyby być zagrożeniem dla wydań papierowych, bo oba byłyby płatne. Uwolniony od nakładów poniesionych na papier, druk i dystrybucję koszt internetowego wydania dużego dziennika stanowiłby drobny ułamek wpłaconego abonamentu. Ten sam abonament mógłby posłużyć do rozliczeń z dostawcami komercyjnego oprogramowania, uruchamianego na serwerze i działającego zdalnie na maszynie abonenta.

Absurd, prawda? Ale możliwy do zrealizowania, jeśli całemu przedsięwzięciu nada się państwową rangę. Państwo nie powinno tworzyć w tym celu kolejnego urzędu, lecz zlecić techniczną i prawną obudowę abonamentu firmie komercyjnej lub (lepiej) organizacji typu “non profit” w ramach zamówień rządowych. Swoim urzędnikom zaś niech zostawi kontrolę nad całością. Ci powinni działać jak PIP w zakładach pracy: egzekwować prawo, tropić nadużycia i – co chyba najważniejsze – stabilizować ceny dostępu do Sieci.

Natomiast utopią – ale jakże miłą mojemu sercu wykładowcy filozofii ekologicznej! – byłoby uznanie Internetu nie za kolejną fanaberię, od której skoro już nie można uciec czy jej opanować, to trzeba ją przynajmniej skomercjalizować, ale za dobro powszechne, integralny element środowiska XXI w. Podobnie traktowane są inne elementy technosfery: sieci energetyczne, radiowe, wodociągowe, cieplne i inne, z których korzystamy właściwie odruchowo, nie zastanawiając się nad nimi. Niechby w przyszłości jakaś fundacja wykupiła jednorazowo strukturę techniczną Internetu od dotychczasowych właścicieli i przekazała ją do powszechnego użytku. Wtedy zgodnie z ideami ekofilozofii opłacana byłaby nie “własność”, jak dzieje się to dziś (z nią akurat w Internecie różnie bywa – vide Napster i DivX;-)), ale to, co bezwzględnie opłacone być powinno: ceny zakupu sprzętu, oprogramowania i praca ludzi utrzymujących Sieć w ruchu. Wtedy koszty, zmniejszone o pazerność posiadaczy, mogą okazać się naprawdę niewielkie i można by je włączać w powszechne podatki, z których utrzymywano by podstawową infrastrukturę internetową.

Poglądy prezentowane na łamach kolumny Opinie nie zawsze są zgodne ze zdaniem redakcji.

Info
Grupy dyskusyjne
Uwagi i komentarze do artykułu:
#
Więcej:bezcatnews