Ja tylko wklejałem

Wydawałoby się, że obrona swojego dobrego imienia nie jest trudna. Tak – ale pod warunkiem że nie dotyczy ona wirtualnej rzeczywistości.

Do napisania tego felietonu zainspirowała mnie sprawa pewnego urzędnika miejskiego z niewielkiego miasteczka na Pomorzu. Należy podkreślić, że bohater tej historii wykazywał się dużą kompetencją, przez co wielokrotnie był nagradzany przez swojego pracodawcę – urząd miejski. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy okazało się, że na stronach WWW Informatora Miejskiego został przedstawiony jako kanciarz, “przewalacz” i malwersant, który używa sobie za państwowe pieniądze.

Strony WWW Informatora Miejskiego projektował i tworzył Marek Z. – zresztą na zlecenie chlebodawcy naszego pomówionego pracownika. Oprócz informacji czysto technicznych, adresów urzędów i ważnych telefonów Marek Z. uprawiał radosną twórczość komentowania w Informatorze codziennych wydarzeń miasteczka, co robił z dużą zapalczywością i złośliwością. Nasz skrzywdzony bohater wezwał Marka Z. do zaniechania rozpowszechniania nieprawdziwych informacji i zamieszczenia sprostowania. Niestety, na nic się to zdało i sprawa wylądowała w sądzie.

Winny-niewinny

Marek Z. zrobił wszystko, żeby sprawę jak najbardziej zaciemnić. Stworzył kopie zamieszczanych w Informatorze Miejskim informacji na innych serwerach, podpisał cudzymi nazwiskami i zaczął twierdzić, że on tylko czerpał informacje ze źródeł zewnętrznych, a w ogóle – jak wykazywał w procesie – to jego funkcja, zgodnie z umową, którą zawarł z urzędem miejskim – sprowadzała się tylko do technicznego administrowania serwerem i wklejania nie swoich informacji – zaczerpniętych z Internetu i innych źródeł. Marek Z. twierdził, że nie był zobowiązany do zapoznawania się z treścią zamieszczanych i dobieranych przez siebie informacji oraz że tego typu publikacji nie można przyrównywać do prasy, a jego funkcja nie wykazuje podobieństwa do funkcji redaktora w publikacji papierowej.

Kolejne instancje – sąd okręgowy i apelacyjny – uznały więc co prawda, że to, co napisano w Internecie, jest rzeczywiście kłamstwem, ale dodały, że ze względu na “specyfikę Internetu” nie można udowodnić autorstwa Markowi Z., a więc należy pozew naszego samorządowca oddalić.

Czy sąd się boi myszy?

Podczas pierwszej rozprawy, gdy na sali padło słowo “myszka” (chodziło o wytłumaczenie sądowi, w jaki sposób wchodziło się poprzez kliknięcie myszką na odpowiedni odsyłacz na strony z krzywdzącym tekstem), sędzia sądu okręgowego kazał zatrzymać protokół i zarządził: “Myszka? Nie rozumiem! Proszę wyjaśnić to słowo!”.

Oczywiście, nie byłoby problemu, gdyby sąd miał kłopoty jedynie z terminologią. Jednak tu chodziło o zupełny brak umiejętności oceny rzeczywistej wagi problemu oraz charakteru internetowego medium. Sąd, nie zważając na obiektywną krzywdę naszego samorządowca oraz oczywistą bezprawność internetowych pomówień, uznał, że skoro – jak sprytnie przekonywał, broniąc się, pozwany – w Internecie twórca strony może sobie podpisać tekst dowolnym nazwiskiem, niekoniecznie swoim, to trudno udowodnić autorstwo pomówień, a fakt bycia webmasterem nie oznacza automatycznej odpowiedzialności za cudze treści. W związku z czym powództwo w obu instancjach oddalono, nakazując jednocześnie naszemu pomówionemu pokryć olbrzymie, parotysięczne koszty procesu.

Czy WWW to prasa?

Wśród prawników występują spory, czy i kiedy można stosować klasyczne prawo do zdarzeń, które się dzieją w Internecie, oraz czy nie należy czasem w niektórych przypadkach wprowadzić specjalnych przepisów, dotyczących cyberprzestrzeni.

Generalnie jednak zawsze uznawało się, że prawo powinno tworzyć konstrukcje na tyle elastyczne i uniwersalne, że nie dewaluują się one wraz z rozwojem techniki i potrafią się dostosować do zmieniających się realiów społeczno-kulturowych. Tym bardziej że od dawna na Zachodzie uznaje się profesjonalnie przygotowywane i redagowane strony WWW za prasę, szczególnie gdy mają one charakter informacyjny i publiczny. Od pewnego czasu nawet w Polsce funkcjonuje określenie “dziennikarz internetowy” czy “redaktor portalu”, a osoby te powinny – zgodnie z prawem prasowym – odpowiadać za treść umieszczaną na swoich witrynach, nawet jeżeli twierdzą, że nie one są autorami.

Tematy tabu

Od wyroku II instancji pomówiony wniósł kasację do Sądu Najwyższego. Ten najwyższy organ sądowy miał historyczną szansę na bezprecedensowe wypowiedzenie się na temat możności ochrony dóbr osobistych, takich jak np. dobre imię, wolność, cześć w Internecie. Niestety, zaprzepaścił to – po prostu umył ręce, zasłaniając się proceduralną sztuczką pozwalającą odrzucić sprawę we wstępnym badaniu ze względu na brak istotnych problemów prawnych. Myślę, że było to tchórzostwo.

Rafał Cisek, prawnik, aplikant Sądu Okręgowego we Wrocławiu, specjalista od prawa w Internecie.

Poglądy prezentowane na łamach kolumny Felieton nie zawsze są zgodne ze zdaniem redakcji.
Więcej:bezcatnews