E-maile z dżungli

We Włoszech, zwłaszcza w miastach uniwersyteckich i obleganych przez turystów, roi się od punktów internetowych. Nie: kawiarni z Internetem jako dodatkiem, ale punktów internetowych, wyposażonych w kilka, kilkanaście, a bywa, że kilkadziesiąt komputerów. Całe tabuny ludzi z różnych stron kuli ziemskiej siedzą tam i piszą, piszą, piszą; czasem surfują, ale głównie piszą e-maile. Wychodzi to o wiele taniej niż telefon, a z pewnością jest znacznie szybsze niż włoska poczta, choć korzystanie z usług tejże nie jest nawet w połowie tak uciążliwe jak kontakt z Pocztą Polską.

Promocje, obniżki…

Zostanie klientem takiego internetowego punktu jest bardzo proste: można zapłacić za określony czas (tak postępują głównie turyści), można też wykupić kartę, która po włożeniu do czytnika przy komputerze działa jak karta płatnicza. Dostępne są także abonamenty miesięczne, kwartalne i roczne z limitem (lub bez) godzin. Istnieje także abonament “całożyciowy”.

Promocje, obniżki są na porządku dziennym; specjalne rabaty są dla studentów. Przeciętna cena to, w zależności od położenia punktu, od 4 do 8 tys. lirów za godzinę (odpowiednio 8 i 16 zł). Jak na Włochy – kraj, gdzie podatki pożerają 70% dochodów – nie jest to drogo. Po sezonie turystycznym ceny spadają, ale ciągle wyrastają nowe punkty internetowe. Mimo obfitości takich punktów (czasem po trzy na jednej ulicy) bywa w nich bardzo tłoczno, zwłaszcza wieczorem.

Tygrys w Sieci

Singapur, najczystsze chyba miejsce na kuli ziemskiej, gdzie panuje szlachetne prawo, że nie wolno palić w miejscach publicznych, wodę w wazonie trzeba zmieniać codziennie, żeby się nie rozmnażały komary (chodzi komisja i sprawdza), a przyłapani dwukrotnie na śmieceniu oprócz kolosalnej grzywny dostają gustowny kubraczek i idą sprzątać ulice, oferuje swoim obywatelom dostęp do Sieci w każdej chwili.

Internet jest zjawiskiem tak powszechnym, że nie do pomyślenia jest, żeby ktoś nie miał do niego dostępu czy to w pracy, czy w szkole. Dlatego też publicznych punktów internetowych nie ma przesadnie dużo. Te, które są, oferują swoje usługi za w sumie dość niewygórowaną cenę, od 4 do 8 dolarów singapurskich za godzinę (czyli mniej więcej 2-4 dolary amerykańskie). Sieć jest cenzurowana, blokowane są np. strony dotyczące seksu czy polityki, ale do całej reszty dostęp jest szybki i powszechny. Z tym azjatyckim tygrysem można się przywitać i pożegnać online: na wyłożonym dywanową wykładziną lotnisku singapurskim stoi wiele darmowych terminali internetowych.

Nie tylko Singapur

Co ciekawe, w innym azjatyckim państwie, które do tygrysów z pewnością nie należy, jest prawie w 100% muzułmańskie i ma jakieś 220 milionów ludności, w większości dość ubogiej, dostęp do Internetu jest również powszechny. W głównych miastach, ośrodkach uniwersyteckich i turystycznych Indonezji nie ma problemu z wysłaniem e-maila czy posurfowaniem. Robi się to właściwie nie w punktach, lecz w punkcikach, w których stoi kilka komputerów. Godzina kosztuje od 2 do 2,5 dolara amerykańskiego, przy czym po sezonie spada do poziomu 1-1,5 dolara. Abonament dla stałych klientów kosztuje jeszcze mniej. Nie wiem, jakie w Indonezji są podatki (bo w Singapurze wysokie), ale i tam nikt, jak sądzę, nie dokłada do interesu.

Pobożne życzenia? 

Z przedstawionych faktów wnioski płyną dla mnie dość jednoznaczne: na chętnych do sieciowania można zarabiać. Sceptycy pewnie zaraz stwierdzą: nie zna się na biznesie, recesjach, więc nie wie, co mówi. Nie znam się. Fakt. Ale mimo to sądzę, że na punktach sieciowych można zarobić. Skoro punkt internetowy

(2 komputery) w miasteczku Pruchnik (jakieś 1500 mieszkańców, w tym spora część emerytów) w południowej Polsce od dłuższego czasu jakoś się trzyma, to chyba jednak można. Punkt internetowy nie może być wielką halą wypełnioną maszynami z Pentium 4, ale nie należy też łączyć tego z obowiązkową konsumpcją i wmuszać w klientów kawy. Dostęp do Internetu to usługa jak każda inna; szewcy raczej nie stawiają warunków, iż naprawią swoim klientom buty, jeśli ci wezmą dodatkowo coś do picia.

Oczywiście, zawsze jeszcze pozostaje kwestia podłączenia do Sieci hipotetycznego punktu, co w większości przypadków trzeba będzie zacząć od podreptania z uprzejmym podaniem do TP SA. I jak tak sobie patrzę na te moje pobożne życzenia z “tepsą” w tle, to mi się wydaje, że jeszcze długo będziemy w tyle za Indonezyjczykami.

Poglądy prezentowane na łamach kolumny Felieton nie zawsze są zgodne ze zdaniem redakcji.

Więcej:bezcatnews