Za darmo nie ma już nic?

Od pewnego czasu

w software’owym światku coraz częstsze stają się praktyki wywołujące swego rodzaju niesmak lub rozczarowanie. Oto każe nam się płacić za programy, które do tej pory dostępne były bezpłatnie.

Czasami zostawia się jeszcze użytkownikom wybór, oferując darmowe, choć uboższe wersje (DivX, najprawdopodobniej Winamp). Gorzej jest w przypadku PowerArchivera oraz StarOffice’a. Tu zaczynamy nabierać podejrzeń, że zastawiono na nas pułapkę – dano za darmo przynętę, obłaskawiono, przyzwyczajono do kolejnych freeware’owych wersji i nagle zaciągnięto pętlę: “Teraz płać!”. Oczywiście, możemy się wykręcać – pozostać przy poprzedniej edycji lub porzucić zdradzieckie oprogramowanie (w przypadku pakietu Suna jest to o tyle prostsze, że istnieje prawie identyczny i darmowy – jak długo? – OpenOffice).

Jeśli się trzeźwo zastanowić, wszystko jest w pozornym porządku. Trudno mówić na przykład o dumpingu, a każdy producent ma oczywiście święte prawo do ustalania własnej ceny. Gdzie zatem miejsce na wątpliwości?

Być może to niedostatek informacji. Jeśli bowiem spróbujemy uznać oferowanie darmowego oprogramowania za swoistą formę promocji, łatwo zauważymy różnicę. W tym drugim przypadku od początku wiemy, że pierwotna cena ulegnie zmianie. Nie mamy zatem do nikogo pretensji – reguły gry są od początku znane. W kwestii darmowego software’u stykamy się wobec tego z nader nielubianą sytuacją, czyli zmianą zasad w trakcie trwania rozgrywki.

Inną sprawą są kłopoty użytkowników “darmowego” oprogramowania. Drobne narzędzia łatwo zastąpić lub zatrzymać się na dotychczasowych wersjach. Gorzej z większymi pakietami, których nowe edycje mogą zawierać nie tylko mało istotne “wodotryski”, ale i ważne funkcje, na przykład podtrzymujące kompatybilność z produktami konkurencji. Myślę tu oczywiście o zestawie Suna, w którego przypadku ograniczenie się do wersji 5.2 może oznaczać skazanie na wyraźne niedostatki funkcjonalności. Zaczynam mieć zatem obawy, że długofalową konsekwencją takiego postępowania może być utrata zaufania do darmowego oprogramowania w ogóle.

Częściowo się z Tobą zgadzam

. Nie można zmieniać reguł gry podczas jej trwania, prawo nie powinno działać wstecz itp. A jednak… Programista też człowiek i musi z czegoś żyć. Pisanie niesamowicie skomplikowanych aplikacji tylko dla mołojeckiej chwały jest dobre, gdy jedyny koszt takiego działania to kilka lub kilkanaście nieprzespanych nocy w akademiku. Gdy na szali leżą zaś przyszłość rodziny i raty za nowiutkie BMW (w naszych warunkach pewnie Fiata Punto), sentymenty się kończą. Czy zatem jestem przeciwnikiem wolnego, darmowego oprogramowania? Oczywiście, nie! Uważam natomiast, że jeśli chcemy czerpać korzyści z napisanych przez kogoś programów, musimy liczyć się z koniecznością sięgnięcia do własnej kieszeni.

Być może twórcy Power Archivera rzeczywiście obłaskawili fanów tej nakładki i teraz podstępnie żądają pieniędzy. Zapewne jednak, chcąc liczyć się na rynku i sprostać oczekiwaniom użytkowników, musieli poświęcić mu tyle pracy, że bez finansowego wsparcia ze strony tych ostatnich nie mogli dalej rozwijać swojej aplikacji.

Twoje obawy o rychły koniec bezpłatnego OpenOffice’a również wydają mi się przesadzone. Spójrzmy bowiem na oferowanego na takiej samej licencji (GNU) darmowego Linuksa – istnieje on już wiele lat i zapewne płatny nie będzie. Oczywiście poza edycjami pudełkowymi, z którymi jako bonus otrzymujemy instrukcję obsługi, wiele dodatkowych narzędzi oraz – co najważniejsze – obsługę techniczną. Bo chyba się zgodzisz, że trudno oczekiwać, że ktoś będzie siedział przy telefonie czy programie pocztowym i odpowiadał na często banalne pytania za zwyczajowe “Bóg zapłać”.

Płatny Linux to jednak oferta skierowana raczej do firm, a więc nas – w znacznej większości domowych użytkowników – problem ten nie dotyczy. Skąd więc tyle krzyku? Sądzę, że zostaliśmy nieco za bardzo rozpuszczeni i zapomnieliśmy (przynajmniej niektórzy) o realiach, które obowiązują na świecie od czasu, gdy wymyślono pieniądze.

Więcej:bezcatnews