Wspaniałe niewypały

Dziesięciowarstwowe CD-ROM-y, drukarka pobierająca niezbędną do pracy energię ze światła jarzeniówek i interfejs użytkownika naśladujący pokój mieszkalny zamiast biurka – czy to futurystyczne projekty przygotowywane na uniwersytetach Stanforda, MIT, a może w laboratoriach Xeroksa lub IBM-a? Niestety, to przykłady bardzo obiecujących technologii, które już wiele lat temu poniosły porażkę. Ba, często nie trafiły w ogóle do produkcji, pozostając sensacyjnymi projektami na deskach kreślarskich projektantów.

Pod prąd

Historia komputerów osobistych rozwija się w sposób łatwy do przewidzenia: wszystko staje się coraz szybsze, mniejsze i tańsze. A jednak nie brakowało wynalazków, które usiłowały iść pod prąd tej tendencji. Do takich pomysłów należy dysk twardy podłączany przez port równoległy. Na początku lat 80. byłby to może niezły pomysł, ale taki “interfejs dla cierpliwych” miał premierę w tym samym roku co Windows 95.

Innym ciekawym sposobem komunikacji było… miganie ekranem. W ten sposób pecet porozumiewał się z zegarkiem Timex Data Link, który dysponował prostym organizerem. Na szczęście popularność zdobyły nieco bardziej wydajne protokoły transmisji i dziś nie musimy się bać, że próba zgrania zdjęć z “cyfraka” grozić będzie atakiem epilepsji.

Przykładem wynalazku, którym stratedzy koncernów chcieli na siłę uszczęśliwić użytkowników, był tzw. encet (od ang. NC – Network Computer). Maszyna taka z założenia miała być mała i mocno uproszczona, jeśli chodzi o konstrukcję. Najbardziej radykalne projekty przewidywały brak nie tylko stacji dyskietek czy CD-ROM-u, ale nawet… dysku twardego. Całe oprogramowanie niezbędne do pracy, włącznie z systemem operacyjnym, encet miał za każdym razem pobierać z Internetu. Pomysł wydawał się mało poważny nawet w krajach, gdzie dostępu do Sieci nie zapewnia TP SA. Co więcej, idea enceta sprzeczna jest z powszechną potrzebą posiadania komputera uniwersalnego i zdolnego do realizacji nowych, dziś jeszcze niemożliwych do przewidzenia zadań.

Naprzód, w ślepy zaułek!

Z perspektywy czasu widać, że hełmy do rzeczywistości wirtualnej, które pojawiły się w sklepach w połowie lat 90., były ślepą odnogą ewolucji. Pół biedy, że kosztowały więcej niż najnowocześniejszy wówczas pecet, a oferowały rozdzielczość obrazu nieprzekraczającą 320×240 punktów. Gorzej, że ich używanie nieuchronnie i szybko prowadziło do zawrotów i bólów głowy oraz nudności. Równowartość jednej czwartej “malucha” za przyrząd do wywoływania choroby symulacyjnej? Tylko dla masochistów.      Jeśli komuś się wydaje, że dzisiejsze subnotebooki to szczyt miniaturyzacji, powinien cofnąć się o osiem lat, kiedy to próbowano całego peceta zmieścić we wnętrzu standardowej klawiatury. Dano sobie z tym spokój, gdy zaczęło przybywać wiatraków chłodzących coraz szybsze układy. Jeszcze bardziej szalonym pomysłem był aparat cyfrowy z wbudowaną… drukarką, dzięki której od razu można było przenieść fotografie na papier. Ze względu na rozmiary gorzej było z przenoszeniem samego aparatu.

Więcej:bezcatnews