Kontrapunkt

“Poproszę Wyborczą”

— rzuca w stronę kioskowego okienka codziennie setki tysięcy ludzi, bez szemrania wysupłując z portfela kilka brzęczących monet. Normalne, prawda?

Jest jednak coraz liczniejsze grono takich, którzy dzień zaczynają nie od kupienia gazety, lecz od uruchomienia przeglądarki WWW i wpisania adresu ulubionego serwisu internetowego. I już po chwili oczekiwania przeczytać można (prawie) te same, co w każdej porannej gazecie informacje. Jedyna różnica polega na tym, że w tym przypadku nie trzeba nikomu nic płacić! Piękne, prawda? Szkoda, że dłużej tak nie będzie.

Czy jednak za przeczytanie “newsów” w tym czy innym portalu faktycznie nie płacimy ani grosza? Otóż płacimy, tyle że nie portalom, lecz dostawcom usług internetowych (ISP). I w tym cały problem, że pieniądze z ruchu wygenerowanego przez serwisy WWW trafiają wyłącznie do kasy dostawców Internetu. Czy twórcom internetowych treści naprawdę nie należy się nic? Przecież to dzięki ich pracy coraz więcej osób chce korzystać z Sieci!

Balansujące nad finansową przepaścią portale muszą więc wreszcie zacząć otrzymywać pieniądze za “produkowane” treści. I nie musi się to wcale odbywać w drodze wprowadzenia np. abonamentu za korzystanie z ich serwisów.

Wszystko wskazuje na to, że w elitach politycznych pojawili się ludzie, którzy chcą wesprzeć ideę tzw. revenue sharing, czyli — mówiąc w dużym uproszczeniu — wprowadzenia ustawowego obowiązku dzielenia się przez ISP z serwisami WWW zyskami ze świadczenia usług dostępu do Internetu (patrz: 20). Zasadniczą zaletą takiego modelu jest to, że my — użytkownicy — właściwie nie odczujemy żadnych zmian. Po prostu nadal będziemy uruchamiać przeglądarkę internetową i wpisywać adres ulubionego serwisu, pozostawiając kwestię ewentualnych rozliczeń operatorowi ISP i twórcom stron, z których korzystamy. I o to chodzi! Naszym celem jest surfowanie, a nie uprawianie żmudnej żonglerki hasłami dostępu i zaglądanie tylko tam, gdzie akurat w tym miesiącu wykupiliśmy abonament. Po co się ograniczać?!

Rzeczywiście, piękne czasy interesującej lektury za darmo

bezpowrotnie minęły. Serwisy bardzo szybko się podzielą na ciekawe i płatne oraz na darmowe, lecz kiepskie. Czy jednak rzeczywiście revenue sharing jest lekarstwem na tę bolączkę? Mnie kojarzy się raczej z winietami na autostrady.

Opisywany przez Ciebie model tylko w teorii jest elegancki. Jednak trudno sobie wyobrazić, by skrzętnie notowano co w Sieci porabia każdy Kowalski. Konieczne będą techniczne uproszczenia. Najbardziej realne jest zamontowanie maszynek zliczających kliknięcia na portalach i kilkunastu, góra kilkudziesięciu wortalach, po czym obdzielenie opłatami za te odwiedziny wszystkich operatorów proporcjonalnie do ich udziału w ruchu sieciowym. W ten oto sposób zostanie wprowadzony ukryty podatek od Internetu.

Bez względu na to bowiem, czy odwiedzisz choć raz w ciągu miesiąca “Wirtualną” lub Onet, część wpłaconego przez Ciebie abonamentu Twój administrator sieci osiedlowej będzie musiał odprowadzić na konta tych dotcomów. Korzystasz z komercyjnej skrzynki e-mail? Płacisz portalowi. Czytasz “New York Times Online”? Płacisz portalowi. Grasz w Counter-Strike’a na serwerze kolegi? Płacisz… W Twoim comiesięcznym budżecie pojawią się wydatki na usługi, z których być może wcale nie korzystasz. Tak ekonomiczna konieczność przerodzi się w zbójecki przymus!

Czy pieniądze dla dotcomów pociągną za sobą wzrost opłat za dostęp do Sieci? Bardzo możliwe, w końcu z czegoś ten operator czy dostawca będzie musiał zapłacić. Nawet jeśli nie podrożeje, to zapomnijmy o tym, by miało potanieć.

Jeśli trzeba, to płaćmy, ale za to, z czego korzystamy: kartami płatniczymi, mikropłatnościami, SMS-ami czy uzyskując dostęp do wybranych serwerów poprzez numer 0-700… To też rodzaj revenue sharing, tyle że uczciwszy. Pewnie, że to wszystko mało wygodne, wymaga nieco inicjatywy i zaradności. Zarządzanie własnymi pieniędzmi w ogóle jest bardziej skomplikowane od wyrzucenia ich w błoto.

Więcej:bezcatnews