Krzemowe kotlinki

W 1998 roku, przed załamaniem się mody na dotcomy i późniejszym kryzysem w całej branży IT, kalifornijska Dolina Krzemowa miała przychody brutto tylko cztery razy mniejsze niż całe Chiny. Gdyby ten niewielki, liczący kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych rejon stał się samodzielnym państwem, bez trudu wszedłby do pierwszej dziesiątki najsilniejszych ekonomicznie krajów świata.

Ten fenomen inspiruje polityków i ekonomistów na całym świecie. Efektem owej fascynacji są liczne ośrodki, reklamowane jako “druga Dolina Krzemowa”. Czy naśladownictwem można powtórzyć sukces oparty na innowacyjności i oryginalności?

Wśród decydentów nie brakuje takich, którzy mają nadzieję, że przyciągnięcie zagranicznych inwestycji nada tempo narodowej gospodarce. Jeszcze powszechniejszym życzeniem jest awans kulturowy i naukowy, który miałby nastąpić dzięki transferowi najnowocześniejszych technologii, sprowadzonych przez światowe koncerny. Łączy się to z powszechną nadzieją, że choćby jeden taki ośrodek automatycznie przestawi nierzadko zacofany przemysł na tory prowadzące w XXI wiek.

Sukces oryginalnego kalifornijskiego ośrodka opierał się na przepływie ludzi i pomysłów między przemysłem a wyższymi uczelniami, głównie Uniwersytetem Stanforda. Politycy na całym świecie liczą na powtórzenie tego sprzężenia. Zagraniczne inwestycje miałyby dać impuls lokalnym ośrodkom naukowym, a tym samym wpłynąć na podniesienie poziomu edukacji. Nagroda jest wysoka, nic więc dziwnego, że nie brakuje chętnych do uczestnictwa w tej grze. Nawet kłopoty kalifornijskiego wzorca, wynikające zarówno z pęknięcia “dotcomowej bańki”, światowego kryzysu, jak i z lokalnych problemów energetycznych, nie zmniejszają tej tendencji.

O czym marzy każdy polityk

Budowanie lokalnych “krzemowych dolinek” to dziś tendencja ogólnoświatowa. W samych tylko USA różnego rodzaju “silikonowych rejonów” jest aż dziewięć. Oprócz pionierskiego ośrodka w Kalifornii największe z nich to Krzemowe Wzgórza w Austin w Teksasie (siedziba Della, Samsunga, Texas Instruments oraz AMD), a także Krzemowy Korytarz w Bostonie w Massachusetts (Lotus, Lycos oraz 3600 innych firm komputerowych i elektronicznych). Są jeszcze Krzemowa Aleja w Nowym Jorku (specjalizuje się w przygotowywaniu treści dla serwisów internetowych), Krzemowe Dominium w Wirginii, Krzemowa Wioska w North Adams w stanie Massachusetts, Krzemowe Miasto w Chicago i Philicon Valley w Filadelfii. Ten spis obejmuje tylko Stany Zjednoczone. Tymczasem niemal każdy kraj na świecie o jakim takim potencjalne ekonomicznym usiłuje stworzyć własny ośrodek badawczo-produkcyjny. Modne jest nie tylko opracowywanie i wdrażanie do produkcji odkryć z zakresu informatyki, ale także nano- czy biotechnologii.

Europa nie pozostaje pod tym względem z tyłu. Dziś strefy zaawansowanych technologii można znaleźć od Izraela po Finlandię. Najbardziej zawzięci w kopiowaniu amerykańskiego przepisu na boom gospodarczy są Azjaci. Tak zwane parki technologiczne działają na Tajwanie, w Japonii, Indiach, Filipinach, Hongkongu, Singapurze, Tajlandii, Wietnamie, Malezji i w Indonezji.

W samych Chinach powstały trzy duże specjalne strefy ekonomiczne, zorientowane na nowe technologie – koło Pekinu, Szanghaju i w Shenzhen, na północ od Hongkongu. W tym ostatnim ośrodku powstaje co trzeci sprzedawany na świecie dysk twardy. Na tym jednak nie koniec. W Państwie Środka znaleźć można kilkanaście kolejnych miast, przy których otwarto strefy reklamowane jako “krzemowe doliny”. Jakość przechodzi w ilość?

Nieco zdziczałe parki technologiczne

Niemało z tych szumnych zamierzeń kończy się na ambitnych planach. Dla wielu krajów niemożliwe staje się wypełnienie tak zdawałoby się oczywistego warunku, jak zapewnienie dobrej infrastruktury. Inwestorzy, którzy chcieliby otworzyć swoje przedsiębiorstwa na tajlandzkiej Krzemowej Plaży, mogą liczyć na stare, miedziane kable telefoniczne i obietnice szerokopasmowych łączy światłowodowych, które mają się pojawić w bliżej nieokreślonej przyszłości. Piękne widoki za oknem niewielu potencjalnych inwestorów gotowych jest uznać za atut równoważący braki infrastruktury.

Części z “krzemowych kotlinek” wprawdzie udało się przyciągnąć zagranicznych inwestorów, w tym światowe koncerny, ale nie stały się one przez to ośrodkami będącymi motorem narodowej gospodarki. W wielu przypadkach trudno w ogóle mówić o nowych technologiach – w lokalnych “Silicon Valleys” zakłada się infolinie, biura handlowe, siedziby przedstawicieli handlowych, czasem wręcz po prostu manufaktury, wykorzystujące tanią siłę roboczą. Cyberport w Hongkongu może się pochwalić przyciągnięciem Microsoftu, ale koncern ma tam tylko biura handlowo-marketingowe, obsługujące tę część kontynentu. W malezyjski Multimedialny Superkorytarz rząd tego kraju wpompował 20 miliardów dolarów, co nie przyniosło jednak ożywienia gospodarki.

Większość naukowców pracujących w chińskich “parkach przemysłowych” pochodzi z Rosji i Indii. Trudno więc tu mówić o pełnym sukcesie, którym byłaby stymulacja lokalnej przedsiębiorczości i innowacyjności. W tym przypadku “import mózgów” nie wpływa na rozwój lokalnych uczelni.

Brak własnych wysoko wykwalifikowanych pracowników to problem wielu ambitnych “azjatyckich tygrysów”. Dotyczy to także malezyjskiego Centrum Cyberjaya, gdzie po prostu brakuje miejscowych fachowców, mogących stać się pracownikami zwabionych koncernów.

Wietnamskie parki software’owe, które wabiły inwestorów niskimi kosztami lokalnej siły roboczej, mają z kolei problemy z jakością pracy. Z raportu amerykańskiego Narodowego Instytutu Standardów i Technologii wynika, że około 90% realizowanych w tym kraju projektów programistycznych zakończyło się porażką z powodu nieterminowego ukończenia prac lub licznych błędów w produktach.

Nawet wysoki poziom technologicznego rozwoju kraju w połączeniu z zainwestowaniem olbrzymich kwot pieniędzy nie gwarantuje sukcesu parkom technologicznym. Japoński rząd bez oczekiwanych efektów przez przeszło dekadę intensywnie inwestował w ośrodek Tsukuba.

Więcej:bezcatnews