Licencja na myślenie

Dawno, dawno temu, gdy za coś płaciłeś, stawało się to Twoje. Później wprowadzono pojęcie prawa autorskiego, by zmusić wydawców do płacenia pisarzom. Później rozszerzono restrykcje na użytkowników i teraz za swoje pieniądze dostajesz mniej lub bardziej ograniczone prawo do korzystania z owego towaru. Z dnia na dzień coraz bardziej ograniczone. Jeszcze kupujemy książki, ale w przypadku programów, filmów czy muzyki stajemy się tylko licencjobiorcą. Możemy korzystać z aplikacji, słuchać i oglądać tylko pod pewnymi względami, przez określony czas, wyłącznie jeśli spełniamy specyficzne warunki. Przyzwyczajmy się. Tak będzie coraz częściej.

Włamanie do telewizora

Cyfrowy magnetowid wydaje się świetnym wynalazkiem. Jest stale podłączony do Internetu, z którego automatycznie pobiera program wszystkich stacji, a także recenzje, prognozę pogody itp. Cechują go doskonała jakość rejestrowanego dźwięku i obrazu, łatwość obsługi, potężne możliwości edycyjne z bezstratnym kopiowanie włącznie – elektroniczny raj dla miłośnika ruchomych obrazów. Praktyka jednak wygląda nieco inaczej. Firma Sonicblue, która wprowadziła jedno z pierwszych takich urządzeń na rynek, ogłosiła bankructwo w wyniku procesu sądowego wytoczonego przez przedstawicieli przemysłu filmowego. Łatwe kopiowanie wysokiej jakości dźwięku i obrazu nie ma prawa trafić pod strzechy.

Także klienci nie byli zachwyceni, gdy okazało się, że ich “cyfrowidy” szpiegują swych właścicieli, wysyłając przez Internet informacje na temat ich gustów i dokonywanych wyborów. Jeszcze bardziej rozeźlili się, gdy wyszło na jaw, że urządzenie nagrywa pewne programy “z własnej woli” – bo takie polecenie dostało od producenta. Co więcej, zarejestrowany blok reklamowy miał priorytet nad ustawieniami użytkowników i nie pozwalał się skasować przez kilkanaście godzin. Nic dziwnego, że pojawiają się hakerzy, wyspecjalizowani we włamaniach do cyfrowych telewizorów i magnetowidów. Oczywiście na zlecenie ich właścicieli i za odpowiednią opłatą.

Dobry zwyczaj nie pożyczaj

Ten sam problem zaczyna dotyczyć książek, przynajmniej tych dostępnych w wersji elektronicznej. Już dziś ich zakup pozwala na zainstalowanie e-booków tylko na jednym urządzeniu. Wyrafinowane mechanizmy ochronne uniemożliwiają przeniesienie ich dzieła na inną platformę. Musimy się więc od razu zdecydować, czy chcemy czytać na komputerze stacjonarnym w domu, w pracy czy też na palmtopie w trakcie podróży. I zapomnijmy o starym zwyczaju pożyczania ulubionych lektur, oddawania w prezencie czy odsprzedawania. Wymiana sprzętowego e-booka praktycznie oznacza wyrzucenie całej biblioteki.

Licencja zezwalająca na ograniczone korzystanie to najatrakcyjniejszy model biznesowy, jaki do tej pory wymyślono. Nie łudźmy się, nie skończy się na filmach, programach czy muzyce. Pisarze, pozazdrościwszy szczególnych praw muzykom i programistom, też chcieliby udzielać licencji na książki. Na przeszkodzie temu stoi m.in. instytucja bibliotek publicznych, odzywają się więc głosy, by je zdelegalizować lub przynajmniej zmusić do wnoszenia opłat od każdego wypożyczenia. Tego typu postulaty zdarza się zresztą słyszeć nawet od rodzimych mistrzów pióra.

Kserowanie fragmentów książek – popularne wśród studentów, którym wykładowcy zadają do czytania trudne do zdobycia lektury – już zostało obłożone klątwą. I to pomimo tego, że w cenie kserokopiarki (podobnie jak nagrywarki CD-RW czy DVD-R) zawarty jest podatek na związki twórców!

Więcej:bezcatnews