Linux, Linux über alles!

Dlaczego “agent”? Pewnie dlatego, że nie wyklinam w co drugim zdaniu na firmę z Redmond. Mało tego, wykazuję zdecydowanie zbyt małą dawkę entuzjazmu jeśli chodzi o Linuksa. To wystarczy, by sformułować stosowną tezę i podejrzenie, że zapewne Bill Gates przesyła co miesiąc na moje konto okrągłą sumkę. Dla redakcyjnych kolegów to surrealistyczny żart, ale idę o zakład, że równie absurdalne pomysły zostaną sformułowane w Internecie wkrótce po publikacji niniejszego tekstu. Właśnie przez tzw. linuksiarzy.

Bill Gates do piachu!

Kim oni są? Co to za ideologia? Definicja zjawiska linuksiarstwa nie jest łatwa, przede wszystkim ze względu na jego wielopostaciowość. Najogólniej mówiąc, jest to rygorystyczny pogląd, wedle którego Linux (a szerzej – Wolne Oprogramowanie) może i POWINIEN zastąpić komercyjne oprogramowanie w powszechnych zastosowaniach (jest to minimalnie zmodyfikowana teza W. Orlińskiego, sformułowana swego czasu w poście zamieszczonym na grupie dyskusyjnej pl.comp.os.advocacy). Kluczami do zrozumienia tej postawy są bezwyjątkowość i rygor bezwzględnej wykonywalności, będące jednym z przejawów fanatyzmu. To naturalnie najbardziej ostra forma zjawiska linuksiarstwa, występuje ono bowiem w kilku odmianach, różniących się przede wszystkim stopniem natężenia i wyrafinowania.

Najczęściej spotykana w przyrodzie jest postać najbardziej prymitywna – małoletniego krzykacza, którego cała podstawa ideologiczna sprowadza się do stwierdzenia “Microsoft jest be!”. Cechą charakterystyczną tych linuksiarzy jest wyjątkowy infantylizm, manifestujący się na przykład w histerycznych inwokacjach: “Paskudny Billu, twoje dni są policzone!”, zamieszczanych jako komentarze na forach lub grupach dyskusyjnych. Najśmieszniejsze jest to, że osobnicy owi, najwyraźniej nie radząc sobie z obsługą ich werbalnie uwielbianego systemu, używają Windows i Outlooka Expressa.

Linux rulez

W miarę jak rośnie doświadczenie niektórych linuksiarzy (którzy w końcu pozbywają się nawet tzw. Wstydliwie Ukrywanej Partycji Windowsowej, jakże potrzebnej na wcześniejszym etapie), zaczynają oni reprezentować typ pośredni. Taki fanatyk jest już w stanie posługiwać się argumentami technologicznymi w rodzaju: “a w Windows to nie ma journalingu”. Skonfrontowany z twierdzeniem, że jednak ma, będzie się taki upierał, że to mit albo że jest ów journaling “gorszej jakości”! Przypominam, że przedstawiciele opisywanej kategorii fanatycznie i ślepo wyznają pewną wiarę, więc apele o jakąkolwiek racjonalność wypowiedzi nie mają najmniejszego sensu.

Esencję linuksiarstwa reprezentuje stosunkowo wąska grupa osób, dysponująca rzeczywiście pokaźną wiedzą na temat budowy systemów operacyjnych, a Linuksa w szczególności. Jednak i oni, gdy kończą się argumenty merytoryczne, zdolni są do niezwykłych słownych wygibasów, mających na celu udowodnienie jeśli nie wyższości Pingwina nad wszystkimi innymi “oesami”, to przynajmniej głupoty adwersarzy. Część z nich potrafi się w takiej sytuacji posunąć do zwykłego chamstwa, co w ustach ludzi niewątpliwie inteligentnych brzmi wyjątkowo niesmacznie. Na ich przykładzie po raz kolejny widać wyraźnie, że zdolność do posługiwania się szarą masą zgromadzoną miedzy uszami w najmniejszym stopniu nie chroni przed ideologicznym zacietrzewieniem. (Poza tymi kategoriami mieści się oczywiście tłum normalnych użytkowników Linuksa, ale nie o nich tu mowa).

Syndrom oblężonej twierdzy

Źródeł opisywanej postawy jest wiele. Jedną z nich jest naturalnie moda – bardziej na “nielubienie” Microsoftu niż na miłość do Linuksa. I choć linuksiarstwo to zjawisko międzynarodowe, w Polsce trafiło na wyjątkowo pożywny grunt naszego romantycznego misjonarstwa i zwykłej małej zawiści wobec wszystkich, którym się powiodło (choćby mieszkali daleko za Oceanem, choć on notabene wcale nie jest potrzebny – polską specjalnością jest wszakże topienie w łyżce wody, prawda?).

Zapewne istotną rolę pełni także młodzieńcza skłonność do kontestacji. Wiąże się z nią naturalna i znana od wieków inklinacja ku tworzeniu subkultur, ułatwiających budowanie własnej tożsamości. Być może kolejnym powodem zwierania szyków przez linuksianych zelotów jest wreszcie zjawisko syndromu oblężonej twierdzy – zaciekłej obrony własnych stanowisk w obliczu przeważających sił wroga, tym bardziej zajadłej, że przeciwnik jest w znacznym stopniu wyimaginowany.

I tak właśnie, stojący pierwotnie na neutralnym stanowisku, zostałem wbrew mojej woli postawiony w roli agenta B. G. W rzeczywistości mam do Microsoftu stosunek obojętny – to firma, która produkuje używany przeze mnie (i nie tylko) system operacyjny oraz jeszcze kilka innych programów. Podobnie jest z Linuksem – obserwuję rozwój tego fenomenu z zainteresowaniem, ba!, nawet z pewną przychylnością. Wyrasta bowiem powoli na konkurencję dla Okienek, a ta – jak wiadomo – jest zdrowym zjawiskiem. Ale – na litość boską – rzecz cała dotyczy przecież software’u! Czyli po prostu narzędzi. Dla użytkownika najważniejsza jest wygoda i funkcjonalność – czy trzeba do tego mieszać jakąś ideologię?

Więcej:bezcatnews