Bzdura i komóra

Coraz to nowe sposoby wykorzystania telefonów komórkowych przekonują nas, że oto ziściło się odwieczne marzenie alchemików – homunkulus, inteligentne życie stworzone inaczej, niż umożliwia to Natura. Aliści, gdyby uruchomić naszą wcale nie komórkową, tylko zwykłą, ludzką inteligencję i krytycyzm, to te cacuszka i te prrromocje ukazałyby swoje drugie dno, a my, ze złośliwą satysfakcją oczywiście, sięgnęlibyśmy do powstałego przeszło 30 lat temu opowiadania Stanisława Lema. Było tam o pralkach automatycznych, których kolejne generacje mnożyły się w wyobraźni pisarza mniej więcej tak szybko jak dziś kolejne generacje komórek, a kolejne ekstrafunkcje tych pralek były użyteczne mniej więcej tak jak dziś gadżety przenośnych telefonów. Tak jest: mimo symbianów, mimo smartfonów, mimo generacji dwa, trzy i cztery – najważniejsza funkcja komórek to do dziś przenoszenie głosu, o czym zaświadczają dowody najsilniejsze, czyli billingi szczegółowe. Mimo tytanicznego wysiłku marketingowego, usiłującego za pomocą komórki przerobić szarego zjadacza chleba w nadczłowieka, człowiek pozostaje istotą konserwatywną. Jak się przez wieki przyzwyczaił, że rozmowa jest podstawową formą komunikacji, tak i w świecie komórek zostało. Jak się nauczył korespondencji jako uzupełnienia rozmowy, tak i oswoił SMS-y. Marketingowcy, nie w ciemię bici, wiedzą o tym świetnie. I kierują swój trud ku uformowaniu najmłodszych, licząc, że w dobie kultu rozwydrzonego młodzianka ów młodzianek, jeśli go tylko odpowiednio ogłupić, wyryczy i wytupie u swoich rodziców pieniądze na nowe komórkowe bajery.

Marketing gubi pożytek

W tym to zalewie agresji marketingowej giną osiągnięcia istotne, na przykład wykorzystanie komórek jako środka komunikacji alarmowej. Tak jest: łatwiej poszło wprowadzenie wyrafinowanej technicznie usługi MMS, wykorzystywanej przeważnie do niezbyt mądrej zabawy, niż uruchomienie sprawnie działającej sieci alarmowego numeru 112… Oczywiście naiwni nie jesteśmy: wszyscy świetnie wiemy, że żyjemy w świecie rządzonym przez pieniądz i że ten nasz władca starannie omija miejsca, gdzie mnożyć się bez przeszkód nie może. Telefonia komórkowa to dla mnożenia pieniędzy miejsce akurat wymarzone. Ale bez przesady, bez przesady… Człowiek to jednak nie tylko płatnik, producent i konsument. To czasem istota myśląca i czująca. Taka istota rozumie, że nadchodzi czas, gdy teoretycznie każdy może się skomunikować z każdym, więc trzeba popierać GPRS, WLAN, Wi-Fi i inne tego typu technologie (popiera się je bardzo prosto, kupując wyroby, w których takie technologie są zaimplementowane) – ale też mocno puka się palcem w czoło, gdy proponuje mu się wyrafinowane graficznie gry na ekraniku o wielkości znaczka pocztowego. Moda na miniaturyzację komórek doszła już do tego, że najnowsze modele po prostu trudno obsłużyć; bogactwo funkcji upakowanych w tych maleństwach też spokojnie sobie drzemie, bo intensywnie wykorzystywane raczej nie będzie. A marketing pracuje bez wytchnienia, lansując Człowieka Przyszłości, którego większość zaawansowanych funkcji życiowych przejął najnowszy model telefonu komórkowego.

Znaleźć proporcje

Gdzieś między żądzą zysku – choćby kosztem ogłupiania młodzieży – a skrajną ascezą komunikacyjną kryją się kształt i funkcje magicznego przedmiotu przyszłości, jakim niewątpliwie jest osobisty komunikator. Coraz wyraźniej widać, że w tym kierunku idzie rozwój telefonu komórkowego. Takie funkcje, jak kalendarz/terminarz, budzik, klient poczty elektronicznej, notatnik i dyktafon, najpewniej się przyjmą na trwałe. Dyskusyjne wydają się funkcje walkmana (radio, MP3) – bo główna funkcja społeczna walkmana to odcięcie jego nosiciela od szumu środowiska, co nakazuje raczej refleksję o opłakanym stanie środowiska niż implementowanie do stale noszonego ze sobą przedmiotu „zagłuszaczy”. Jeszcze więcej wątpliwości budzą gry, zwłaszcza te silnie uzależniające i wymóżdżające, jakie zaczynają pojawiać się także w komórkach.

Po nas choćby komórka?

Obowiązujący obecnie model życia, w którym najpierw się pieniądze ciężko zarabia, a następnie w możliwie zwariowany sposób wydaje, powoduje, że na nasze dochody czyha sporo wydrwigroszów i szarlatanów – także w przemyśle teleinformatycznym. Jeśli damy się im bezkrytycznie uwieść, to czeka nas koniec taki, jak opisany przez Janusza Zajdla przed 30 laty: bohater powieści ogląda na wystawie cybersex-shopu działające roboty do towarzystwa dla pań i panów. I zastanawia się: jeśli doszło do tego, że jeden automat tak perfekcyjnie kopuluje drugi, to co u diabła robią tu jeszcze ludzie?

Więcej:bezcatnews