Fikcja w sosie własnym

Unia Europejska, jak na doświadczoną kobietę przystało, podała na stół to, co sama lubi i co z fałszywym uśmiechem na twarzy musieli przełykać jej wszyscy poprzedni mężowie. Oczywiście mowa o wprowadzeniu przepisów dotyczących znaku CE, które – ciągnąc kulinarne porównania – przypominają danie mało zachęcające z wyglądu i również zupełnie niesmaczne, co jest charakterystyczne dla potraw wychodzących z unijnej kuchni. Skutki wprowadzenia znaku CE są na naszym rynku dobrze widoczne. W 2004 r. sprzedano w Polsce zdecydowanie więcej komputerów wyprodukowanych przez największe zagraniczne i krajowe firmy (czyli A- i B-brandów), “składaki” zaś (czyli C-brandy) kupowane były tak chętnie jak wcześniej. Innymi słowy rynek zanotował wzrost, jednak jego beneficjentami okazali się wyłącznie producenci A- i B-brandów. Sprzedaż C-brandów stanęła w miejscu i chociaż ich dominująca pozycja nie została naruszona, stało się jasne, że w najbliższym czasie można się liczyć i z taką możliwością. Jednocześnie – co w tych okolicznościach oczywiste – zmniejszyła się liczba małych firm trudniących się składaniem komputerów, pojawiło się za to kilku nowych graczy w segmencie B-brand.

Znaki i fikcje

Skłonny jestem widzieć w tych zmianach zjawiska negatywne. Po pierwsze, zmiany te nie nastąpiły wskutek naturalnych procesów rynkowych, a przez ingerencję państwa – wraz z tą konstatacją nieuchronnie pojawia się przykra dla mego nosa woń socjalizmu. Po drugie, przepisów dotyczących CE w praktyce (przynajmniej na rynku komputerowym) w ogóle przestrzegać się nie da, wobec czego urzędnicy i firmy zmuszeni są do uprawiania fikcji. Po trzecie wreszcie, dla nabywców komputerów zysk z tego wszystkiego dokładnie żaden.

Ostatnie dwa twierdzenia domagają się wyjaśnień. Zwykliśmy przecież sądzić, że znaki coś znaczą, a więc komputer opatrzony plakietką CE powinien się różnić – zapewne na korzyść – od maszyny, która takiego znaku nie ma. Jeśli więc – można fantazjować dalej – wszystkie sprzedawane na polskim rynku komputery mają nalepki CE, a wcześniej ich nie miały, to oznacza to chyba jakiś postęp. Nic bardziej mylnego.

Istnieje tylko jeden sposób, by upewnić się, że komputer spełnia unijne normy – należy maszynę przebadać w warunkach laboratoryjnych. Jeśli – nie wnikając w szczegóły – emitowane przez urządzenie promieniowanie elektromagnetyczne nie przekracza wyznaczonych przez urzędników granic, laboratorium wystawia dokumenty potwierdzające zgodność z normami. Problem w tym, że z oczywistych przyczyn przebadać każdej maszyny z osobna się nie da, do laboratoriów trafiają więc tylko wybrane egzemplarze (i tych nie jest zresztą wiele, bo za badania producent musi słono płacić). W procederze przyjęto więc milcząco założenie, że właściwości komputerów zmontowanych z tych samych komponentów są takie same.

W praktyce założenie to okazuje się błędne (rzecz oczywista, potwierdzona przez laboratoria). Jeśli komponenty, nawet te pochodzące z jednej partii produkcyjnej, potrafią się bardzo między sobą różnić, to cóż dopiero mówić o montowanych z nich całych komputerach? Maszyny składane “na jedno kopyto” spełniają normy albo nie – zależnie od konkretnego egzemplarza.

Ekologia dla ubogich

Mimo absurdalności sytuacji przepis pozostaje przepisem. Producenci oddają komputery do badań, bo papier z pieczątką laboratorium to najpewniejszy sposób, by uniknąć kłopotów w przypadku kontroli. Małe firmy nie mają pieniędzy na badania i wystawiają deklaracje zgodności na własną odpowiedzialność, wiedząc z doświadczenia, że jeśli dokumenty są w porządku, urzędnik niechętnie wnika w szczegóły – może przecież poszukać łatwiejszej ofiary. Co bardziej zapobiegliwi dokumentują sprzedaż komponentów (“…i niech mi kto udowodni, że to był komputer!”). Urzędnicy, którym przedstawione przez firmę dokumenty mogą zupełnie wystarczyć albo i nie wystarczyć (“…a wtedy pewnie będzie trzeba zabrać komputer do badań, których prawdopodobnie nie przejdzie…”), robią to, co zwykle.

Na znaku CE urzędnicze ambicje dotyczące tworzenia fikcji wcale się nie kończą. Z unijnej kuchni dochodzą już kolejne niepokojące zapachy. Tym razem dla odmiany idzie o ekologię.

Na czym polega ekologia, z grubsza wiadomo dzięki obowiązującej od dłuższego czasu tzw. ustawie opakowaniowej. Zobowiązuje ona producentów różnych rzeczy pakowanych w papier, szkło czy – powiedzmy – plastik do zbierania papieru, szkła czy – powiedzmy – plastiku, które mogłyby – aż strach pomyśleć! – zostać wyrzucone w lesie, co oczywiście jest wysoce nieekologiczne. Twórcy ustawy chcieli, by cenne surowce – zamiast od razu wylądować w lesie – zostały przetworzone na jakieś użyteczne rzeczy (które wylądują w lesie dopiero wtedy, kiedy przestaną być użyteczne, czyli trochę później, niż gdyby nie było ustawy). Tyle ekologia. Trudno powiedzieć, jakich efektów spodziewali się autorzy przepisów. W praktyce spowodowały one tylko to, co musiały, czyli rozwój handlu dokumentami potwierdzającymi fikcję (zbieranie, dostarczanie, przetwarzanie i tak dalej, to – niestety – zupełnie nieopłacalny proceder).

Teraz podobna fikcja ma zapanować w branży komputerowej (między innymi, bo projekt dotyczy wszelkiego rodzaju sprzętu elektrycznego i elektronicznego). Według założeń, począwszy od 2008 r., producenci powinni dostarczać do powtórnego przetworzenia taką ilość elektryczno-elektronicznego złomu ($(LC120440:Wszystko o nas bez nas)$), która odpowiada wynikowi mnożenia: 4 kg razy liczba mieszkańców kraju, co daje – w wypadku Polski – jakieś 160 tys. ton rocznie. Być może umysł tego, który to wymyślił, otarł się kiedyś o rzeczywistość. Musiała być to jednak tylko przelotna i niezobowiązująca znajomość.

Więcej:bezcatnews