Internetowe kłamstwa

Internet jest jak energia jądrowa. Sieć pozwala robić fantastyczne rzeczy, ale i dokonywać czynów zatrważających. Wirusy, spyware, konie trojańskie, phishing, hacking, cyberterroryzm – to tylko niektóre z niebezpieczeństw czyhających na nas w Internecie, ale na pewno nie wszystkie. A już wkrótce będziemy mieli do czynienia z kolejnym zagrożeniem – “wirusami medialnymi”.

“Wyborcza” przeprasza

Dziennikarze narażeni są na rozmaite niebezpieczeństwa. Jednym z najgroźniejszych jest dezinformacja. Gonitwa mediów za sensacją i wynikający z niej brak czasu na rzetelne sprawdzenie źródeł informacji sprzyjają pomyłkom. Prędzej czy później pokusie ulegają nawet najbardziej renomowani dziennikarze. Wystarczy przypomnieć sobie aferę, która rozpoczęła się od publikacji przez “Gazetę Wyborczą” tekstu o współpracy policjantów z Komendy Głównej z bandytami napadającymi na tiry (“Gang w Komendzie Głównej Policji”, “GW” 23.05.2005). Cztery dni później “GW” przepraszała za pomyłkę, stwierdzając, że padła ofiarą prowokacji. A są podstawy, by przypuszczać, że to nie jedyny taki przypadek, a tylko wierzchołek góry lodowej.

Śmiem twierdzić, że nie będzie lepiej, tylko znacznie, znacznie gorzej. Potencjalni prowokatorzy otrzymali bowiem do swej dyspozycji nowe, potężne narzędzie dezinformacji – Internet. Stale zwiększające się możliwości tego medium dostarczają nowatorskich instrumentów np. do prowadzenia walki politycznej, kompromitacji znanych osobistości, osiągania określonego celu biznesowego itd. Wystarczy, przykładowo, by w jednym tylko miejscu, uznawanym za wiarygodne choćby przez część dziennikarzy, pojawiła się ciekawa wiadomość, a wkrótce potem zostanie ona powtórzona przez inne media.

Recepty na przebicie

Sposobów na wywołanie szumu medialnego za pomocą wirusów medialnych jest wiele. Już po krótkim zastanowieniu przyszło mi do głowy kilka (!) metod, a to na pewno nie koniec – jestem pewien, że poniższą listę łatwo da się rozszerzyć.

Metoda pierwsza: rozsyłanie spreparowanych informacji prasowych przez fałszywego speca od public relations za pomocą poczty elektronicznej. Firmy i instytucje dość często zmieniają agencje PR lub zatrudniają ich nawet kilka do kreowania swego wizerunku, żadnego dziennikarza więc nie zdziwi, gdy nagle w skrzynce znajdzie e-maila od nieznanego wcześniej PR-owca. Co więcej, taki PR-owiec może przecież nawet być dostępny przez telefon komórkowy i odpowiadać na dodatkowe pytania, co przekona ewentualnych niedowiarków, że przesłana e-mailem informacja jest prawdziwa.

Metoda druga: zakładanie fałszywych stron WWW. Wystarczy tylko trochę czasu i pieniędzy, by światło dzienne ujrzał np. serwis WWW prezentujący sensacyjne wiadomości. Sprawienie, by dotarły do niego “odpowiednie” osoby, jest banalnie proste.

Metoda trzecia: podmiana rzeczywiście istniejących stron WWW poprzez umieszczenie fałszywych wpisów w DNS-ie. Ta “opatentowana” przez phisherów technika budzi prawdziwą grozę: “podczepienie” pod adresy uznanych firm, instytucji itp. sfingowanych stron internetowych jest już praktytkowane. Trik ten da z pewnością najlepsze rezultaty, gdyż fałszerstwo jest praktycznie nie do wykrycia nawet przez bardzo zaawansowanych internautów.

Metoda czwarta: rozsyłanie e-mailem lub umieszczenie np. w prywatnym blogu tekstu, który rzekomo “nie poszedł” w jakiejś gazecie lub w kanale TV z powodu wewnętrznej cenzury. Tysiące osób uwierzą w każdą bzdurę, byle została podana w sensacyjnej otoczce!

Jeśli jeszcze dodać, że każdy z tych sposobów może być stosowany oddzielnie lub w połączeniu z innym…

Witamy w XXI wieku

Presja na dziennikarzy, by korzystać z niekoniecznie sprawdzonych informacji, ale za to takich, których nie opublikowała jeszcze konkurencja, będzie coraz większa. Kryteria oceny wiarygodności przekazu ulegną więc dalszemu obniżeniu. Biorąc pod uwagę fakt, że coraz częściej głównym źródłem informacji dziennikarzy jest Internet, niebezpieczeństwo – jak starałem się pokazać – się podwaja. Tym bardziej że w Sieci “nadawcą” może być praktycznie każdy!

Co zatem nas czeka? W najgorszym wypadku – totalny chaos informacyjny: już niedługo nie będzie wiadomo, kto po kim i jaką informację powtórzy. W najlepszym razie nastąpi z kolei po prostu wzrost liczby pomyłek dziennikarskich. Jedno jest pewne: czeka nas dalszy spadek zaufania do mediów, wprost proporcjonalny do popularyzacji Internetu jako nośnika przekazu informacji. Chyba że dziennikarze nauczą się błyskawicznie weryfikować swoje źródła, co jednak – ze względu na wielość potencjalnych chwytów – staje się coraz trudniejsze.

Wszyscy musimy się zatem nauczyć jednego: w XXI wieku nie wolno nam (!) wyrabiać sobie poglądu na większość kwestii na podstawie jednej tylko informacji. Każdą wiadomość trzeba zweryfikować w najlepiej kilku innych mediach. Niektórzy powiedzą, że to było jasne od dawna. To prawda, ale w epoce wirusów medialnych nie ma już w ogóle innego wyjścia!

Kto wie, czy nie doczekamy się więc czasów, gdy dziennikarze swoje relacje rozpoczynać będą od… szczegółowego przedstawienia źródeł swoich informacji, tak by każdy widz, słuchacz czy czytelnik był w stanie ocenić, czy wiadomość ma szansę być wiarygodna.

Więcej:bezcatnews