Cyberpunkowi hippisi – wolna sztuka, darmowa kultura?

Nie tylko pogłębiający się, ogólnoświatowy kryzys spowoduje, że większość z nas zacznie spędzać coraz więcej czasu przed odbiornikiem TV, serwującym nam papkę w postaci najprostszych rozrywek, które trudno nazwać sztuką, czy kulturą. Jest jeszcze jeden mechanizm, zwany prawami autorskimi, który skutecznie ogranicza dostęp do sztuki. Niegdyś prawa autorskie wygasały po stosunkowo krótkim okresie czasu i w ten sposób do tzw. domeny publicznej trafiło wiele dzieł, takich jak np. baśnie, bajki i podania ludowe. Aby nie nudzić proponuję lekturę “Wolnej kultury” Lawrence’a Lessiga, książki dostępnej za darmo, która opisuje problematykę współczesnego prawa autorskiego. Z resztą Lawrence Lessig znany jest przede wszystkim jako założyciel i propagator Creative Commons.
Demo w postaci pliku wykonywalnego oraz filmu AVI można znaleźć w serwisie Pouet oraz na stronie grupy Plastic (http://plastic-demo.nazwa.pl)

Demo w postaci pliku wykonywalnego oraz filmu AVI można znaleźć w serwisie Pouet oraz na stronie grupy Plastic (http://plastic-demo.nazwa.pl)

Co do diabła ten koleś pisze i jaki ma to związek ze starymi kompami? – zapytacie. Otóż ma, i to mocniejszy niż mogłoby się wydawać. Kiedy pod koniec lat 70. zaistniała crackscena (subkultura zajmująca się łamaniem zabezpieczeń programów komputerowych) – świat i prawa autorskie nie były jeszcze gotowe na to zjawisko. Tym bardziej, że nie istniał fizyczny nośnik, który powielałoby w celu uzyskiwania “korzyści majątkowych”. Po prostu – crackerzy traktowali łamanie softu jako dobrą zabawę i konkurowali na tym polu z innymi (doskonale o tym świadczą tzw. cracktra – rodzaj sygnatury crackera pozostawiany jaki intro do uruchamianej aplikacji lub w postaci niezależnej aplikacji np. umożliwiającej wygenerowane klucza licencyjnego). Blisko dekadę później, wśród crackerów znacznie wzrósł odsetek idealistów. Trudno powiedzieć, czy wpływało na to wychowanie przez rodziców żyjących w kulturze dzieci kwiatów, a może to William Gibson w swoim Neuromancerze tak oczarował wizją przyszłości swoich czytelników, że zaczęli oni myśleć o maszynach jako o swoim centrum świata. Przestało liczyć się piractwo, odkryliśmy ducha w krzemowej skorupce.

Podczas spotkania zatytułowanego “Demoscena – sztuka prosto z komputera?”, które odbyło się w piątek (28.11.2008), w klubie eNeRDe wraz z moimi wieloletnimi kolegami staraliśmy się opowiedzieć ludziom, którzy nigdy nie zetknęli się z komputerowymi nurtami sztuki, o co w tym wszystkim chodzi. I, co było dla nas zupełnie zaskakujące, demoscena okazała się nie tylko zjawiskiem interesującym dla laików, ale także jej nieformalny zestaw praw, założenia i metody przekazu zachwycały i prowokowały…

Bo tworzenie dem to tylko zabawa, a każda demoscenowa produkcja dostępna jest nieodpłatnie, niezależnie od tego czy mówimy o “animacjach czasu rzeczywistego” (bo dema i intra mają w sobie element performanceu), grafice, albo muzyce. Dodajmy do tego jeszcze jeden element – aktywni scenowcy od lat i na różnych platformach (od kalkulatora, po 4-rdzeniowca z CrossFire lub SLI) konkurują ze sobą, w efekcie odsiewając największe gnioty i pokazując reszcie świata (o ile ta chce słuchać i oglądać) tylko to co ma najlepszego do zaoferowania.

Mikstura niepisanych zasad, brak formalizmów i zabawa możliwościami maszyn zaowocowały najbardziej nowoczesną sztuką, która śmiało mogłaby konkurować z czymkolwiek, co dziś sztuką jest nazywane.

Dodajmy do tego jeszcze jeden wątek do przemyślenia: wszystko co oferują nam w sklepach do produkty, nie mają nic wspólnego ze sztuką, bo ich celem najczęściej jest osiąganie zysku. Sztuka powinna być dostępna dla ludzi zupełnie za darmo, w końcu celem artysty jest przekazanie kawałka siebie innym, a gdy musimy za to płacić, cel powoli się rozmywa…

Swoją drogą ciekawe, jak organizacje zajmujące się zbiorowym zarządzaniem prawem autorskim zbierają składki od demoscenowych imprez w Europie.