Rewolucja w fotografii, której się boję

Zacznę od długaśnego cytatu. Wczytajcie się proszę w niego powolutku, z namaszczeniem i powagą. Opowiada nam o tym, jak to się drzewiej fotografowało, więc nie wypada go tak po prostu “pstryknąć”:
Rewolucja w fotografii, której się boję

Aparat miał potężny obiektyw i był wyposażony we wszystko, co potrzeba. W skrzyni znaleziono odczynniki do wywoływania klisz i robienia odbitek, kolodium do pociągania szklanych płytek, azotan srebra do uczulania, siarczan sodu do utrwalania klisz, chlorek amonowy do kąpania papierowych odbitek, octan sodu i chlorek złota do impregnowania światłoczułego papieru. Były tam nawet nachlorowane papiery, które wystarczyło zanurzyć tylko na kilka minut w wodnym rozczynie srebra przed nałożeniem ich na negatywy.

Tak to się niegdyś odbywało! Szczytem nowoczesności, szybkości i wygody były “nachlorowane papiery” 😉

Zresztą jeszcze drugi, króciutki cytat z tego samego źródła:

Gedeon Spilett zrobił w tym czasie przy pomocy Harberta kilka zdjęć najbardziej malowniczych części wyspy.

Podczas całodniowej wycieczki jeden z bohaterów powieści zrobił KILKA zdjęć. I potrzebował jeszcze do tego POMOCY drugiej osoby;-) Obecnie weszliśmy już do epoki, w której niebawem nie będziemy potrzebować pomocy nawet własnego palca wskazującego. Wystarczy powiedzieć (choćby w przypadku Google Glass), by aparat zrobił zdjęcie.

Jeśli ktoś jeszcze nie rozpoznał, oba cytaty pochodzą z “Tajemniczej wyspy” Juliusza Verne. Autor skończył ją pisać w 1874 roku, a od tamtego czasu fotografia przeżyła już kilkanaście różnych epok i równie dużo rewolucji technologicznych. I, być może, zbliżamy się do kolejnej.

Wszystko może się odbyć za sprawą nowego typu matryc światłoczułych, których wytworzenie – przynajmniej z technologicznego punktu widzenia – możliwe jest już nawet dziś. Niektórzy nazywają je “świętym Graalem fotografii”, ale inni wcale nie cieszą się na ich przyjście.

Na czym polegać ma ich wyjątkowość? Taki tam drobiazg – poszczególne fragmenty matrycy będą działały niezależnie, naświetlając różne obszary kadru z inny sposób. Taką właśnie matrycę opatentował niedawno Olympus, ale o samym rozwiązaniu mówi się już co najmniej od kilku lat.

Po co? Oczywiście po to, by uzyskać efekt taki, jak w przypadku tych par zdjęć, w których jeden obraz uzyskany został zwykłą metodą (proste, pojedyncze zdjęcie), a drugi – w technologii HDR:

Dzięki zmontowaniu HDR-ów z kilku, różnie naświetlonych zdjęć, obszary prześwietlone zostały naświetlone poprawnie. Obszary niedoświetlone – stały się bardziej wyraźne. Różnica polega na tym, że z tym nowym typem matrycy żaden HDR nie będzie już potrzebny! Nie będzie więc problemów z jego wykonaniem (nawet w przypadku rozwiązań automatycznych zawsze jest to konieczność wykonania kilku zdjęć, co w przypadku ruchomych motywów jest bardzo kłopotliwe). W przeszłość odejdą też takie kwestie, jak zakres tonalny matrycy. Każdy słabiutki sensor dzięki technologii różnego naświetlania poszczególnych obszarów kadru poradzi sobie śpiewająco nawet w najtrudniejszych sytuacjach!

Jak to ma działać? Najbardziej prawdopodobne będzie sterowanie automatyczne, ale w przypadku patentu Olympusa sprawa jest o tyle ciekawa, że zakłada on kontrolę użytkownika nad procesem wyboru czasu naświetlania poszczególnych obszarów kadru:

Ilustracja z wniosku patentowego Olympusa. Problem w tym kadrze polega na tym, że przy dobrym naświetleniu fajerwerków prześwietlają się bloki w rogach kadru.

Ilustracja z wniosku patentowego Olympusa. W tym przypadku problem polega na tym, że przy prawidłowym naświetleniu fajerwerków prześwietlają się bloki w rogach kadru.

Rozwiązanie: zaznaczamy bloki jako obszary, które mają być naświetlane krócej. W rezultacie całe zdjęcie naświetlone jest poprawnie.

Do tego celu wykorzystane będą dwie technologie, jedna powszechnie znana, druga wykorzystywana tylko przez Olympusa. Ta pierwsza to ekrany dotykowe w aparatach. Rzeczywiście, najszybszą metodą wskazania, które obszary kadru mają być naświetlane inaczej, jest niewątpliwie użycie własnych palców. Ta druga nazywana jest przez Olympusa Live Time lub Live Bulb (w zależności od sposobu, w jaki informujemy aparat, że chcemy skończyć naświetlanie). W skrócie jej niezwykłość polega na tym, że naświetlane zdjęcie pokazuje się na ekranie aparatu jeszcze W TRAKCIE ekspozycji. Oczywiście sprawdza się to tylko przy dłuższych czasach naświetlania, ale rzeczywiście działa to całkiem nieźle.

Czy jest się z czego cieszyć? Jeśli technologia opatentowana przez Olympusa przejdzie do “realu” (a jestem pewien, że prędzej czy później się tak stanie), to będzie to dla fotografii prawdziwa rewolucja. Niemożliwe stanie się możliwe, a fotografowanie nawet najtrudniejszych motywów – niezwykle proste.

Tylko po raz kolejny pojawi się pytanie: czy to, co będzie widać na wykonanych w ten sposób zdjęciach, to jeszcze prawdziwy świat, czy też jakaś bajka nałożona przez aparat na szarą, burą rzeczywistość. Zresztą to samo pytanie pada obecnie przy montażach typu HDR, ale nie są one stosowane przez zbyt wielu fotografujących, więc na razie nie wybrzmiało ono jeszcze zbyt mocno. Być może przyjdzie się nam zatem z nim mocniej zmierzyć w niedalekiej przyszłości…