Tajna broń Microsoftu w walce z Google i Apple

Tajna broń Microsoftu w walce z Google i Apple

Jaka jest zasadnicza różnica pomiędzy Applem, Googlem i Microsoftem z punktu widzenia modelu biznesowego? Nadgryzione Jabłko chce sprzedać jak najwięcej sprzętu i na nim zarabia, a wszystko co tworzy oprócz tego, ma podbić ową sprzedaż. Google z kolei chce rozdawać wszystko za darmo, masowo, by napędzać ruch w jego usługach, by móc go analizować, a wnioski z owej analizy sprzedawać reklamodawcom.

Microsoft na razie eksperymentuje ze sprzedażą urządzeń i nie chce profilować użytkowników tak jak Google, przez co jego dział reklamy nadal jest w tyle. Gigant z Redmond przez dekady żył praktycznie wyłącznie ze sprzedawania oprogramowania, a ostatnio również i usług. Ten model jednak nie jest zgodny z tym, czego rynek oczekuje. Konsumenci nie chcą już wydawać dużych sum na oprogramowanie, którego zaawansowanych możliwości mogą nigdy nie wykorzystać.

Wszyscy wiemy, że gigant z Redmond może mieć w dłuższej perspektywie poważne kłopoty. Jego coraz popularniejsze usługi nie są obudowane spersonalizowanymi reklamami i jeszcze długo nie będą (bo nawet jak Microsoft zacznie oferować reklamodawcom reklamę profilowaną, to i tak jeszcze musi ich przekonać do inwestycji w ową reklamę), na rynku mobilnym nadal raczkuje mimo dużych inwestycji, a tam gdzie nadal zarabia miliardy ma bardzo ostrą konkurencję.

Jak wygrać z darmochą?

W ostatnich latach taktyka Microsoftu była wręcz ordynarnie prosta i średnio skuteczna. Gigant z Redmond sugerował, że rozwiązania konkurencji są faktycznie tańsze, ale nijak się nie mogą równać z możliwościami jego produktów i usług. To argument celny… teoretycznie. Z całą pewnością laptop z Windows pozwala na więcej niż Chromebook, a Dokumenty Google nie mają podejścia do Office’a. Problem w tym, że darmowe alternatywy może są i gorsze, ale też dostatecznie dobre dla większości.

To z kolei oznacza, że wydatek na droższe urządzenie z Windows czy na abonament Office 365 jest… zniechęcający. Jak już drogo, to niech będzie modnie (Macbook), a skoro darmowe rozwiązania pozwalają na “wykonanie roboty”, to po co płacić więcej?

Microsoft zaczął to rozumieć i zmienił swoje podejście. Co więcej, stosuje je już od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz zaczęliśmy sobie zdawać z tego sprawę.

“Pierwsza działka gratis”

Pamiętacie shareware? Twórcy aplikacji i gier oferowali swoje produkty za darmo, ale by uzyskać dostęp do zaawansowanych funkcji lub nowych elementów w grze, trzeba było już zapłacić. “Nowy Microsoft” garściami czerpie z tamtejszej filozofii, ale w sposób znacznie bardziej wyrafinowany.

Spójrzmy, na przykład, na Windows. System ten jest udostępniany dla wszystkich urządzeń o wyświetlaczach 9-calowych lub mniejszych za darmo, stał się znacznie tańszy dla producentów większych urządzeń, a Windows 10 będzie dostępny dla wszystkich posiadaczy Windows 7 lub nowszych jako darmowa aktualizacja. Po co? By przyzwyczajać użytkowników, zachęcać do kupowania i korzystania, nawet kosztem zmniejszenia przychodów, tylko po to, by kolejne urządzenia tych użytkowników również były z Windows.

A Microsoft Office? W najbardziej podstawowej, acz całkiem funkcjonalnej wersji, jest on dostępny za darmo, wymagając “jedynie” stałego połączenia z Internetem, bowiem funkcjonuje on jako aplikacja webowa. Pakiet biurowy Microsoftu jest darmowy również dla systemów iOS i Android w wersji podstawowej a subskrypcja roczna Office 365 Personal jest w tej chwili dodawana bez dodatkowych opłat praktycznie do każdego urządzenia z Windows. Po to tylko, byś sprawdził, przetestował i zaczął z tego korzystać.

To teoretycznie bardziej uczciwe podeście: testy nic cię nie kosztują, a jeżeli ci się nie spodoba, to przecież i tak byś nie kupił. Jednak produkty Microsoftu, w ocenie autora tej notki, w większości prezentują bardzo wysoką klasę i użyteczność, a wydaje mi się, że i sceptycy się zgodzą, że są “dostatecznie dobre”, by móc spełniać swoją rolę. Użytkownik zaczyna korzystać i… się przyzwyczaja. I nawet jak owemu użytkownikowi polecimy “coś lepszego od Microsoftu”, to oznaczać to będzie mozolną przeprowadzkę do innego ekosystemu. Wiele “kuszonych” osób zrejteruje z braku czasu lub nawet z lenistwa.

I w tym momencie zaczynają się przychody

Podoba ci się darmowy Windows na twoim laptopie, telefonie i tablecie? To zapewne będziesz chciał za kilka lat, przy wymianie starego urządzenia na nowe, również kupić takie urządzenie, którego producent już kupił od Microsoftu licencję na Windows. Fajny i wygodny ten darmowy Office w przeglądarce i na urządzeniach mobilnych? To zapewne będziesz chciał dalej z niego korzystać i zapłacić za możliwość pracy offline na PC czy bardziej rozbudowane funkcje w aplikacjach desktopowych i mobilnych (które na początku przecież i tak miałeś, bo dostałeś roczną subskrypcję gratis i nie będziesz chciał się już ich pozbywać, znając ich znaczenie przy pracy).

A skoro już korzystasz z Cortany, to automatycznie korzystasz z Binga. Skoro już masz Outlooka, to pewnie i Skype’a wykorzystasz. No a Windows Phone przecież automatycznie oferuje ci przeróżne usługi, całkiem wygodne i łatwo dostępne, więc zapewne cię one zadowolą.

Ta cała “darmocha” nie jest dostępna dla użytkowników biznesowych, a wyłącznie indywidualnych. Ale przecież duże firmy i tak potrzebują zaawansowanych funkcji, niedostępnych w bezpłatnych wersjach konsumenckich, więc nie ma tu mowy o nierównym traktowaniu.

Czy ta strategia się powiedzie? To będziemy mogli zweryfikować najwcześniej w rok po premierze Windows 10. Analizując jednak logikę teorii, to ma ona wielki sens i powinna stanowić idealny kompromis pomiędzy ulubionym przez konsumentów modelem biznesowym a chęcią sprzedawania płatnych usług o wysokiej funkcjonalności.

Kluczowe jednak jest tu słowo “powinna”.