FELIETON: Brytyjskie seriale SF

Problem w tym, że mimo rozlicznych kanałów nie było nic interesującego. Jakieś kuchenne zmagania, tańce na lodzie, krwawy kryminał, wiadomości. Aż trafiłam na absolutnie genialny brytyjski program, który poświęcony był niezwykle ważnemu społecznemu problemowi, czyli jak kupić zabytkowy dom. Nie zamierzałam wprawdzie kupować w najbliższej przyszłości żadnej posiadłości z czasów szekspirowskich, urokliwie położonej wśród brytyjskich pagórków, ale wówczas oglądałam zafascynowana. I do tej pory usiłuję rozgryźć to zjawisko: jak Brytyjczycy to robią, że każdy, najbardziej banalny temat potrafią na ekranie pokazać tak, że trudno się oderwać? (Uwaga na marginesie: gdybyście jednak chcieli kupić jakąś nieruchomość wybudowaną jeszcze za czasów Elżbiety I, a o to w tamtejszych stronach nietrudno, to zanim zdecydujecie się na basen w ogródku, musicie wezwać archeologa.)
FELIETON: Brytyjskie seriale SF

Spojrzenie w lustro

Znana jest zapewne wszystkim postać sir Davida Attenborough i jego filmowe osiągnięcia. To jednak klasa sama w sobie i wzorzec niedościgły. Zauważcie jednak, że zdecydowana większość brytyjskich produkcji trzyma niezwykle wysoki poziom. Niezależnie od tego czy mówimy o serialach przyrodniczych, dokumentalnych, czy kostiumowych. Jednak te, które wzbudziły ostatnio mój największy zachwyt to brytyjskie seriale SF. A szczególnie dwie konkretne produkcje. „Black Mirror”, oraz „Years after years”. Choć godny polecenia jest też “Humans”:

Jak Brytyjczycy to robią, że każdy z nich wywołał u mnie większe emocje i obawy niż najbardziej krwawe katastroficzne amerykańskie wizje zagłady świata? Może tak, że nie straszą wprost. Nie epatują przemocą, flakami na ekranie i pochodem zombie. Twórca każdej ze wspomnianych produkcji najpierw przyjrzał się rzeczywistości, a potem delikatnie ją zmodyfikował. Pokazując, że świat się zmienia powoli, ale nieustannie. A my jesteśmy niczym żaba w garnku z powoli podgrzewaną wodą.

Ciarki na plecach

Wyprodukowany przez Channel 4, a obecny na Neflixie „Black Mirror” sięga w niektórych odcinkach po futurystyczny entourage. Co, wbrew pozorom, daje widzowi chwilę oddechu i złudne poczucie, że to co widzi na ekranie w ogóle, ani ciut, ciut go nie dotyczy. Weźmy na przykład drugi odcinek pierwszego sezonu, czyli „Piętnaście milionów”. Doprawdy, czyż będziemy na podobieństwo chomika w karuzelce jeździć na rowerze, by móc uskładać tytułowych piętnaście milionów punktów i choć na chwilę się wyrwać z klatki? Eeee, przecież to jakeś sajensfikszyn. Zresztą sami zobaczcie:

W takim razie polecam wam „Zamknij się i tańcz”, czyli odcinek trzeci z trzeciego sezonu „Black Mirror”. Gwarantuję, że pierwszą rzeczą jaką zrobicie po jego obejrzeniu będzie zaklejenie kamery w laptopie. Historia opowiedziana w tym odcinku spokojnie mogłaby dziać się tu i teraz. Nie ma w niej bowiem żadnych nadzwyczajnych elementów: latających samochodów, rozumnych asystentów głosowych, laserowych dział i tym podobnych. Mimo to zimny pot po plecach spływa.

Ale najbardziej przerażający jest…

„Rok za rokiem” („Years and years”; w Polsce obejrzeć można na HBO). Tegoroczna produkcja Red Production Company, która opowiada historię do bólu zwykłej (no prawie) brytyjskiej rodziny. Towarzysząc tej rodzinie przez sześć odcinków na własne oczy przekonujemy się, jak dramatycznie może zmienić się świat w ciągu 15 lat i jak wielki wpływ takie zmiany mają na zwykłych Kowalskich, Schmidtów, czy jak w tym przypadku Lyonsów.

„Rok za rokiem” jest bowiem opowieścią o ludziach takich jak my, tyle że dzieje się w Wlk. Brytanii. Serial śledzi losy seniorki rodu Muriel oraz jej dzieci: Daniela, Stephena i jego żony Celeste, niepełnosprawnej Rosie i zaangażowanej politycznie Edith, a także wnucząt Muriel. To zwykła brytyjska rodzina, która staje się świadkiem zmian demolujących życie wszystkich jej członków, którzy mimo to próbują zachować resztki godności i przyzwoitości.

„Rok za rokiem” jest, mimo stosunkowo pogodnego finału, jednym z najbardziej smutnych i przerażających filmów ostatnich lat. Wieszczy bowiem katastrofy, które mogą się nam przytrafić dokładnie za chwilę. Rodzinę Lyonsów dotkną wszelkie możliwe nieszczęścia, jakie niesie nam technologia, zmiany klimatyczne, problemy z uchodźcami i manipulujący wyborcami politycy (z tym akurat mamy już do czynienia, co czyni tę produkcję jeszcze bardziej wiarygodną).

Czy to jest SF? Owszem, jeszcze tak. Nie używamy bowiem na co dzień, jak robią to poszczególni Lyonsowie, inteligentnych głośników. Nie tracimy pracy z powodów wprowadzenia w powszechne użycie komputerów kwantowych i nie dokonujemy operacji, które uczynią z nas transludzi, jak zrobiła to wnuczka Muriel, zafascynowana możliwościami życia wyłącznie online i marząca o przeniesieniu swojej świadomości do chmury. Natomiast niepokój wywoływany przez ten serial bierze się z bardzo wyraźnego przeświadczenia widza, że jest to przyszłość zdecydowanie nieodległa.

Dlaczego więc tak fascynują mnie brytyjskie seriale SF? Bo pokazują, że świat, który znam za chwilę mogę stracić i robią to w wiarygodny sposób. Bez fajerwerków i epatowania przemocą. Jest jednak we wspomnianych brytyjskich filmach element krzepiący – herbata. Niezależnie od okoliczności warto się napić herbaty. Ja preferuję bez cukru. | CHIP

Więcej:seriale