Startup był i się zmył

Startup założony przez Elizabeth Holmes obiecywał rzecz niesamowitą – możliwość przeprowadzenia prawie 200 testów na bazie próbki krwi wielkości zaledwie jednej kropli, pobranej z palca. Po co? Po to, by każdy Amerykanin mógł sam, bez konieczności skierowania od lekarza sprawdzić, co też mu dolega (bądź nie). W USA – gdzie publiczna służba zdrowia kuleje, a prywatna jest bardzo droga, wczesna i tania diagnostyka mogłaby być rozwiązaniem wielu problemów pacjentów.
Ręce otwierają pokrywkę od tekturowego pudełka; wewnątrz widać dłoń z kciukiem pomiędzy palcem wskazującym a środkowym, a na pokrywce napisy: "New!", "Buy now!", "Pro", "Just for 6.99$".
Ręce otwierają pokrywkę od tekturowego pudełka; wewnątrz widać dłoń z kciukiem pomiędzy palcem wskazującym a środkowym, a na pokrywce napisy: "New!", "Buy now!", "Pro", "Just for 6.99$".

Elizabeth Holmes założyła startup Theranos w wieku 19 lat. Firma przetrwała o dziwo aż lat 15, nim wyszło na jaw, że prawie miliard zainwestowanych w nią dolarów nie przyniosło oczekiwanego efektu. Nie powstało genialne urządzenie, dzięki któremu przeciętny Smith mógłby otrzymywać szybkie i tanie wyniki w punkcie analiz w każdym sklepie osiedlowym. A to co powstało, dawało wyniki dalekie od wiarygodnych. I być może w Theranosa zainwestowane zostałyby kolejne pieniądze, gdyby nie śledztwo dociekliwego dziennikarza z “The Wall Street Journal”. W tym konkretnym przypadku można uznać, że za sukcesem Theranosa stała charyzma i faktycznie hipnotyczne spojrzenie błękitnych, trochę wyłupiastych oczu Holmes, która niskim głosem opowiadała o prawie każdego do zdrowia i długiego życia. Tak jakby tania morfologia miała być tego gwarantem.

Theranos
Elizabeth Holmes i nanokapsułka z krwią, która miała wystarczyć do wykonania aż 200 różnych testów diagnostycznych.

A przecież przypadek Elizabeth Holmes i Theranosa nie jest jedyny. Startupów, które obiecywały rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości powstało tysiące. W wiele z nich wpompowano setki milionów dolarów, które z powodzeniem można było wydać na istniejące i sprawdzone rozwiązania. Niewiele faktycznie osiągnęło sukces, a nie słychać o jakimkolwiek, który uwolniłby ludzkość od realnego problemu.

Dlaczego więc tak łatwo pomysłodawcom przekonać inwestorów do swoich idei? Bo jeśli się uda, to mogą zyskać naprawdę solidną stopę zwrotu. Dlaczego w takim razie startupom się nie udaje? Z trzech podstawowych powodów: zbyt szybki rozwój (prawdziwe, choć zaskakujące), brak absolutnego zaangażowania założycieli oraz brak rozpoznania prawdziwych potrzeb klientów, czyli pomysł jest genialny, tylko nikomu niepotrzebny. Jest jeszcze jeden powód, dla którego można uznać, że startupów dotyczy zasada Pareto, czyli na 100 proc. zakładanych firm, tylko 20 proc. przeżywa na tyle, by na dobre zagrzać miejsce na rynku i przetrwać przynajmniej trzy lata. Tym powodem jest po prostu oszustwo. Czy Elizabeth Holmes z premedytacją oszukała inwestorów? Nie wiadomo. Na pewno przez długi czas oszukiwała samą siebie.

Startup to duże pieniądze

Założenie jest proste: ktoś ma pomysł. Oczywiście innowacyjny (to słowo klucz). Ale nie ma pieniędzy. Potrzebuje więc inwestora. Inwestorem może być pokładająca wiarę w pomysł społeczność, wtedy pieniądze zbierane są przez platformy crowdfundingowe, takie jak Kickstarter, Indiegogo czy Polak Potrafi. Ten pomysł ma jednak kilka wad – idea już musi być na tyle zaawansowana, by można było choćby pokazać prototyp – urządzenia lub usługi. Innym problemem jest konieczność upublicznienia swojego pomysłu. Każdy wynalazca musi liczyć się z faktem, że jego pomysł, gdy tylko trafi do sieci zostanie podpatrzony. Dlatego powinien być wcześniej opatentowany. Na to też potrzebne są pieniądze. Kolejna wada zbiórek społecznościowych to konieczny na nie czas. Zazwyczaj od przedstawienia pomysłu, dodajmy w fazie już zaawansowanego projektu, na który wydane już zostały jakieś pieniądze, do zebrania pieniędzy przez platformę mija kilka, a nawet kilkanaście miesięcy. I – last but not least – społeczność choćby najbardziej zaangażowana i pokładająca wiarę w pomysł nie uzbiera 100 czy 200 mln, które pozwolą zawojować rynek i zbawić ludzkość. Dlatego potrzebny jest profesjonalny inwestor – anioł biznesu, fundusz kapitałowy, jakakolwiek instytucja, którą uda się namówić, by zainwestowała kilkadziesiąt milionów w starupowy biznes.

PEBBLE, CZYLI COŚ POSZŁO NIE TAKstartup

Dobrym przykładem jednej z najbardziej udanych zbiórek społecznościowych jest smartwatch Pebble. Prawie 69 tys. inwestorów wyłożyło 10 mln. 266 tys. 845 dolarów. Zbiórka zakończyła się w maju 2012 roku. W 2013 r. smartwatch, współpracujący zarówno z urządzeniami z Androidem, jak i iOS-em trafił do sprzedaży. Firma została zamknięta już trzy lata później, a patent został odkupiony przez Fitbit.

Kto więc inwestuje? Najczęściej fundusze inwestycyjne typu venture capital. Fundusze takie podejmują się inwestycji w przedsiębiorstwa niepubliczne znajdujące się we wczesnych fazach rozwoju, mimo że te są często obarczone wysokim ryzykiem niepowodzenia, ale też to one mogą przynieść nadspodziewanie wysoki zysk. A przecież ryzyko dotyczy uczestników funduszu, a nie osób podejmujących decyzję o wyborze celu inwestycji. Przykładem takiej decyzji może być Arrivo.

ARRIVO – ZAWSZE MOŻNA ZMIENIĆ ŚRODEK TRANSPORTU

Gdyby się dobrze przyjrzeć nie do końca wiadomo, czy miało się zajmować Arrivo, ale na inwestorów, którzy włożyli w firmę 1 mld dolarów jak lep na much zadziałało hasło hyperloop, czyli transport przyszłości. Oficjalnym celem firmy było “doradztwo finansowe i usługi konsultingowe, a mianowicie dostarczanie specjalistycznych analiz projektów w dziedzinie transportu”. arrivoAle Arrivo Corporation zaczynało w 2016 r.od pomysłu dotyczącego komercyjnego wykorzystania hyperloopa, by potem gładko zmienić kierunek prac w stronę projektu maglev (kolej magnetyczna). W grudniu 2018 r. okazało się, że zabrakło pieniędzy na cokolwiek, mimo miliarda dolarów zainwestowanego m.in. przez Plug and Play Ventures oraz Trucks VC i firma została zamknięta.

Problem nr 1 – jest pomysł, brak modelu biznesowego

Amerykański serwis Small Business Trends pokusił się o przygotowanie ciekawych statystyk, odnoszących się do rodzimego rynku. Wynika z nich, że ze wszystkich małych firm założonych w stanach w 2014 r. zaledwie ponad połowa (56 proc.) dożywa piątych urodzin. Najczęstsze przyczyny niepowodzenia to, uwaga, brak popytu na wymyślony produkt lub usługę. Dotyczy to aż 42 proc. takich firm. Coś co wydawało się pomysłodawcy rozwiązaniem idealnym, nawet mimo pozyskania finansowania po prostu się nie sprzedaje. Zastanawia, że w aż 17 proc. produkt okazał się nieprzyjazny dla użytkownika. W 29 proc. analizowanych przypadków zabrakło pieniędzy na dalsze inwestycje. Aż 82 proc. ankietowanych firm upadło z powodu braku płynności finansowej. I tu kłania się zasada Pareto.

W Polsce rzecz wygląda podobnie. Z analizy rynku przygotowanego przez Bartłomieja Owczarka, współtwórcę serwisu GdziePoLek wynika, że co piąty polski startup, w który zainwestował Krajowy Fundusz Kapitałowy, również nie doczekał piątych urodzin.

KFK
Bartłomiej Owczarek oraz Jakub Piwko z GdziePoLek, pokusili się o zebranie danych dotyczących powodzenia inwestycji dokonywanych przez fundusze venture kapitał działające w ramach KFK. Raport dotyczy 2018 r.

Od 2011 roku fundusze venture capital Krajowego Funduszu Kapitałowego przeznaczyły łącznie ponad 550 mln złotych na około 200 polskich startupów. W 2018 r. 20 proc. z nich już nie działało. Krajowy Fundusz Kapitałowy był pierwszym znaczącym rządowym programem wsparcia inwestycji w startupy. Polskie raczkujące firmy wspiera także PARP.

W 2018 r. fundusze wspierane przez KFK miały w portfolio 190 startupów. Tylko 29 z nich, a więc 15 proc., udało się sprzedać, a kolejnych 47 można było określić jako rosnące (25 proc.). Ze szczegółowej analizy opracowanej przez serwis Gdzie po lek wynika, że pozostałe 114 podmiotów, czyli aż 60 proc. portfeli badanych funduszy, to spółki o małych lub wręcz kurczących się przychodach, a nawet już nieaktywne. Tych ostatnich jest zresztą nad wyraz dużo, więcej niż co piąty startup jest „martwy”. Przykłady? Houzee.pl już rok po otrzymaniu finansowania z KFK ogłosiło upadłość, podobnie jak Autogo Plus, WeGirls, Web Mobile Technology, Nearbox i wiele innych.

Inny raport, trochę leciwy, bo z 2011 r. “Startup Genome Report Extra on Premature Scaling” opracowany przez badaczy z Uniwersytetu Stanforda i Berkeley podaje, że w ciągu pierwszych trzech lat funkcjonowania upada nawet 92 proc. młodych firm. Badacze przedstawiają te same powody, o których już w tym artykule wspomnieliśmy, czyli brak rozpoznania potrzeb rynku, zbyt szybki rozwój firmy, do którego doszło przed wypracowaniem ostatecznego modelu biznesowego (mamy już świetne biuro, a w nim owocowe piątki; są nowi pracownicy, tylko nie ma produktu) oraz niewłaściwa alokacja zasobów startupu (wydaliśmy na reklamę i biuro, zabrakło na prototyp).

Problem nr 2 – pieniądze, których nie ma

Można oczywiście próbować firmę rozwinąć inwestując własne pieniądze, ale to oznacza zazwyczaj bardzo długą i wyboistą drogę do realizacji celu. Inny pomysł to skorzystanie z pieniędzy inwestora. Wówczas młoda firma ma środki na dopracowanie produktu, marketing, reklamę itd., ale… liczyć musi się z presją inwestorów oczekujących wyników finansowych. Łatwo przy tym o klasyczne błędy, polegające na, jak to elegancko można ująć, niewłaściwej alokacji uzyskanych środków. Fundusze przeznaczane są na dodatkowych pracowników, czasami na marketing, a zaczyna ich brakować na rozwijanie produktu lub usługi. Okazuje się wówczas, że kosztów jest coraz więcej, a przychodów brak. Przy braku wsparcia np. ze strony doświadczonych aniołów biznesu nawet najlepszy pomysł może nie wypalić.

Ponad 175 mln euro – tyle wynosi suma finansowania zewnętrznego, jaką w całej swojej historii otrzymały polskie startupy biorące udział w badaniu (liczba ta dotyczy 252 respondentów, którzy udzielili takiej odpowiedzi w ankiecie – przyp. red.). Daje to średnio 700 tys. euro na jeden startup z finansowaniem zewnętrznym z dowolnego źródła. Natomiast mediana na poziomie 188 tys. euro pokazuje, że mamy w Polsce kilkanaście startupów z bardzo wysokim finansowaniem i dziesiątki innych, pozyskujących stosunkowo niewielkie kwoty.
Fragment raportu przygotowanego przez serwis Polskie Startupy

Problem nr 3 – oszustwo lub pobożne życzenia

W grudniu ubiegłego roku Prokuratura Regionalna w Lublinie wraz z funkcjonariuszami Komendy Wojewódzkiej Policji zakończyła śledztwo dotyczące startupu, który otrzymał wsparcie z Centrum Innowacji i Transferu Technologii Lubelskiego Parku Naukowo-Technologicznego. Centrum powstało dla lepszego wykorzystania potencjału intelektualnego i technicznego uczelni oraz transferu wyników prac naukowych do gospodarki. Centrum otrzymywało finanse z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. Jednym z zadań Centrum jest m.in. inwestycja w startupy.

Jak ustalili lubelscy śledczy do Centrum wpłynął wniosek, spełniający wymogi formalne PARP, dotyczący planów opracowania i produkcji innowacyjnych (pamiętamy, że to słowo klucz) okularów wirtualnej rzeczywistości, które miały współdziałać ze smartfonem. Pomysł zyskał uznanie, powstała spółka, a na jej konto Centrum Innowacji przelało 640 tys. zł. Startup nie podjął żadnej działalności poza przesłaniem pieniędzy na inne konto, z którego powędrowały na jeszcze inne. Ostateczne zostało zatrzymanych kilka osób, a zarzuty usłyszało 14 podejrzanych. Bądźmy jednak szczerzy 640 tys. złotych to nie są wielkie pieniądze, zważywszy na to, jakie kwoty są skłonne zainwestować w dziwne przedsięwzięcia różnego rodzaju fundusze.

Nie zawsze mamy do czynienia z ludźmi, którzy od początku do końca planują przekręt. Czasami intencje są dobre, ale szwankuje wykonanie lub założyciele nie potrafię się przyznać do porażki, tak jak miało to miejsce w przypadku Theranosa i Elizabeth Holmes. A czasami po prostu coś nie wychodzi i zamiast wycofać się z pomysłu, młoda firma desperacko usiłuje utrzymać się na powierzchni. Przykłady? Proszę bardzo. 490 mln dol. otrzymała od Alliance Bernstein, Lightspeed Venture Partners oraz Glade Brook Capital Partners aktorka Jessica Alba, która w 2011 r. założyła The Honest Company, aby wprowadzić na rynek alternatywne produkty dla mocno przetworzonych artykułów gospodarstwa domowego, takich jak środki czyszczące i kosmetyki. Do 2017 r. wszystko szło zgodnie z planem, aż do momentu, gdy wyszło na jaw, że etykiety produktów nie do końca odpowiadają ich zawartości. Ponad 7 mln dolarów zostało wydanych na odszkodowania dla uczestników pozwu zbiorowego.

jawbone
Firmy na rynku już nie ma, ale opaski Jawbone UP24 w dalszym ciągu można kupić za ok. 200 zł. Aplikacja je obsługująca jest nadal aktywna. Nie do końca więc wiadomo, kto ma obecnie dostęp do danych zbieranych na serwerach aplikacji.

Zdecydowanie bardziej spektakularna jest historia Jawbone. Firmy produkującej naprawdę świetne fit opaski. Firma założona została w 1998 r. przez Alexandra Asseilya i Hosaina Rahmana. Wówczas nazywała się jeszcze Aliph. W 2011 r. nazwa została zmieniona na Jawbone. Kolejne rundy finansowania, dokonanego przez m.in. Khosla Ventures, Sequoia Capital, Kleiner Perkins Caufield & Byers, zapewniły Jawbone łącznie prawie 930 mln dol. Przez chwilę Jawbone warte było 3 mld dol. Kłopoty zaczęły się wraz ze złożeniem pozwu przeciwko Fitbit. Ostatecznie w 2017 r. Jawbone zniknęło z rynku.

Startup po polsku

Czy w świetle powyższych statystyk i przytoczonych przykładów ma więc sens startupowy urlop, którego plany przedstawiła w ostatnim dniu minionego roku minister Jadwiga Emilewicz?  Na czym miałby polegać? Otóż byłby to półroczny urlop dla każdego, kto ma pomysł na biznes, z gwarancją powrotu na miejsce pracy, jeśli ów pomysł nie wypali. Dla kogo taki urlop? Minister Emilewicz uważa, że taki urlop byłby jak znalazł dla kreatywnych programistów, inżynierów i informatyków zatrudnionych w dużych firmach. Dlaczego akurat w dużych firmach (w domyśle w korporacjach)? Bo te z założenia miałoby być stać, by na taki urlop wysłać słono opłacanego, z trudem zdobytego specjalistę (jak wygląda rynek pracy programistów i informatyków powszechnie wiadomo). Co w zamian dostaje firma? Bliżej nieokreślone ulgi, o których minister Emilewicz wypowiedziała się bardzo enigmatycznie.

Chcielibyśmy przygotować rozwiązanie takie właśnie, jak urlop macierzyński, dla startupu, który ułatwi przedsiębiorcom wypuszczenie pracownika na chwilę spod swoich skrzydeł, po to, żeby spróbował przetestować swój produkt.
minister Jadwiga Emilewicz dla PAP

Jest w tym pomyśle tylko kilka, wcale niemałych “ale”. Już teraz na polskim rynku odczuwany jest brak programistów i informatyków, a także wyspecjalizowanej kadry  (nie mówiąc o glazurnikach, hydraulikach czy murarzach, ale ci raczej w korporacjach nie pracują i nie planują zakładać startupów). Rezygnacja na pół roku z fachowca to dla każdej firmy dziura nie do załatania, której nie da się zastąpić najbardziej pracowitym stażystą czy kimś na zastępstwo. Poza tym – bądźmy szczerzy w wielu przypadkach startup zakładany przez pracowników nie jest szczególnie innowacyjny, to po prostu rosnąca pod bokiem macierzystej firmy konkurencja. Trudno oczekiwać zachwytu pracodawcy, który miałby z powrotem przyjąć byłego pracownika, któremu nie udało się rozwinąć własnego konkurencyjnego biznesu. Ponadto pół roku, to też nie jest czas, który rzeczywiście pozwoli rozwinąć firmę i dać odpowiedź na najważniejsze pytanie – czy się udało.

Można odnieść wrażenie, że w tym konkretnym przypadku pomysł Ministerstwa Rozwoju to wyjmowanie kasztanów z ognia cudzymi rękami. Ministerstwo wdrażając swój projekt w życie w zasadzie niczym nie ryzykuje, choć szczegóły poznamy dopiero w pierwszej połowie 2020 r. gdy zostanie przedstawiony tzw. pakiet proinwestycyjny, którego elementem ma być właśnie urlop na startup. Wówczas, miejmy nadzieję poznamy też szczegóły finansowe ministerialnego pomysłu.

Urlop na startup  – argument “za”, a nawet przeciw

Według raportu „Polskie Startupy. Raport 2018” przygotowanego przez Startup Poland struktura wieku przedsiębiorców statupowych pozostaje stabilna. Potwierdza to naszą obserwację z raportu Polskie startupy 2017, że przeciętny startupowiec to nie student w klapkach, a z pewnością mocno doświadczony trzydziestokilkulatek z poszetką w marynarce. Grupa czterdziestoletnich dyrektorów zarządzających z roku na rok w naturalny sposób stopniowo rośnie. (…) W większości należą (założyciele startupów – przyp. red.) do grupy wiekowej 30-39 lat. Oznacza to, że w momencie, kiedy rozpoczynają pracę nad startupem są zaangażowani równolegle w inne aktywności, przykładowo w pracę na etacie w korporacji lub w swój inny, najczęściej bardziej tradycyjny lokalny biznes. Jest to zupełnie normalne, gdyż ciężko postawić wszystko na jedną kartę i od razu zacząć angażować 100 proc. swojego czasu w biznes, który prawdopodobnie przez kilka miesięcy, a nierzadko dłużej, nie będzie zarabiał. Na początku łączenie pracy na etacie z realizacją pomysłu na biznes jest zdecydowanie zasadne, ponieważ aby sprawdzić potencjał pomysłu i np. przeprowadzić wywiady z grupą docelową, nie ma konieczności zmieniania całego swojego życia. Sytuacja ulega zmianie, jeśli okazuje się, że rynek pozytywnie reaguje na pomysł, wówczas powinniśmy zaangażować się w pełni.

statrup
(źr. Polskie Starupy)

Trudno nie przyznać racji autorom raportu, ale ze wspomnianego wcześniej “Startup Genome Report Extra on Premature Scaling” wynika, że fortuna sprzyja tym, którzy we własny interes zaangażują się na 100, albo i więcej procent. Prawda jest bolesna – kto nie ryzykuje, szampańskiego nie pije – jak mawiają nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy. Jedną z trzech podstawowych przyczyn porażki młodej firmy jest bowiem brak stuprocentowego zaangażowania. Ci, którzy angażują się w rozwój startupu w pełnym wymiarze godzinowym osiągają nawet czterokrotnie szybsze wzrosty użytkowników. Sukces wymaga pełnego poświęcenia i bardzo ciężkiej pracy założycieli. Starupowy urlop pozwoliłby na takie zaangażowanie. Pytanie jednak, czy pół roku wystarczy i czy należy udzielać takiego urlopu komuś, kto nie wierzy na tyle mocno w sukces własnego pomysłu, by odejść z ciepłej posadki? | CHIP

Więcej:startupy