Komiksowa święta wojna. Jak Marvel i DC Comics podbiły świat

Przez długie dekady komiksy uznawane były za rozrywkę dla dzieci. Jednakże na szczęście na przełomie XX i XXI wieku postrzeganie komiksowego medium diametralnie się zmieniło i jest ono dziś cenioną formą sztuki, superbohaterowie stanowią część mainstreamu, a opowiadające o ich przygodach filmy biją kasowe rekordy, gromadząc w kinach miliony widzów. Historia nobilitacji opowieści obrazkowych to równocześnie epos o walce dwóch wydawniczych tytanów: DC Comics i Marvel Comics.
Komiksowa święta wojna. Jak Marvel i DC Comics podbiły świat

Surfując po Internecie, bardzo łatwo jest natrafić na żywiołowe dyskusje pomiędzy fanami tytułów publikowanych przez obydwie konkurujące ze sobą oficyny. Choć wydawać by się mogło, że dywagacje, czy Superman jest lepszy od Kapitana Ameryki lub vice versa, są mało poważnym zajęciem i żywe poruszenie mogą wzbudzić tylko na przerwie w szkole podstawowej, to w rzeczywistości miłośnicy komiksów (których przeciętny wiek wedle badań statystycznych oscyluje dziś koło trzydziestki) głęboko angażują się w tego typu spory. W ich trakcie czasem górę biorą złe emocje, hamulce puszczają, a dysputa zaczyna niebezpiecznie przypominać pyskówki rodem z polskiego sejmu.

Zagorzali zwolennicy Marvela i DC na swoich pozycjach okopali się już dawno i jest między nimi wiele złej krwi. Sytuacja ta dobrze odzwierciedla stosunki między obydwoma wydawnictwami, które w międzyczasie przemieniły się z kameralnych firm w potężne korporacje warte miliardy dolarów. Choćwciąż istnieją mniejsi gracze, to dwaj giganci kontrolują 70% rynku komiksowego w USA.Warto  podkreślić niezwykłą ich długowieczność- oficyny te powstały jeszcze przed II wojną światową i są (poza Archie Comics) jedynymi wydawcami komiksów mogącymi poszczycić się tak długą historią. Wszystkie inne, powstałe w okresie  tzw. złotej ery komiksu (1938-1956) wydawnictwa specjalizujące się w  publikacji opowieści obrazkowych, dawno już splajtowały.

Czytaj też: Otaku do ataku! Jak anime podbiło świat

Złota era czyli narodziny bohaterów

Komiksy zaczęły pojawiać się w amerykańskiej prasie pod koniec XIX wieku. Na łamach gazet wydawanych przez koncern Josepha Pulitzera  publikowano wówczas humorystyczne paski. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem czytelników, niektórzy z nich kupowali czasopisma tylko po to, by móc nacieszyć oczy tymi uciesznymi opowiastkami. Po I wojnie światowej wydawcy zaczęli dostrzegać komercyjny potencjał nowej formy narracji i w księgarniach pojawiły się antologie zawierające zbiory uprzednio publikowanych w prasie pasków. Na razie jednak nikomu nie przychodziła nawet do głowy myśl stworzenia tytułu zawierającego wyłącznie oryginalne opowieści.

Major kawalerii Malcolm Wheeler- Nicholson poróżniwszy się z władzami amerykańskiej armii przeszedł do cywila i zajął pracą w przemyśle wydawniczym. Jako pierwszy stworzył czasopismo całkowicie poświęcone komiksom i drukujące oryginalne historie zamiast przedruków z prasy. Był obok Harry’ego Donenfelda i Jacka Leibowitza jednym z ojców założycieli Detective Comics czyli DC, wydawnictwa które dało nam Supermana i Batmana/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Sytuacja ta uległa zmianie w roku 1935 za sprawą Malcolma Wheelera-Nicholsona. Ten urodzony w roku 1890 dżentelmen początkowo związał  się z amerykańską armią. Szybko piął się po szczeblach kariery, osiągając rangę majora kawalerii. Niestety, był zbyt inteligentny na to, by dobrze czuć się w sztywnych ramach instytucji, której służył, zwłaszcza że jasno dostrzegał wszystkie jej patologie, z zacofaniem obowiązującej doktryny militarnej na czele. Przemyśleń tych nie zachował dla siebie, lecz upublicznił, wydając list otwarty do prezydenta USA. W efekcie najpierw koledzy z fortu, w którym służył, próbowali go „przypadkowo” zastrzelić, a gdy to się nie udało, trafił przed sąd wojenny oskarżony o ujawnienie tajemnicy wojskowej.

W efekcie w roku 1923 w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat młody oficer, zostawszy persona non grata, musiał porzucić służbę. W cywilu zajął się pisaniem sensacyjnych opowiadań do popularnych w dwudziestoleciu międzywojennym pulpowych magazynów, oferujących za kilka centów czytelnikom mrożące krew w żyłach (lub dla odmiany rozgrzewające ją wątkami erotycznymi) fabuły, zwykle nie najwyższych lotów (choć zdarzały się wyjątki, bo dla takich czasopism pisywali choćby H.P. Lovecraft i R.E. Howard).

W roku 1935 Wheeler-Nicholson postanowił wykorzystać popularność komiksowych pasków i założywszy firmę National Allied Publications, rozpoczął wydawanie magazynu New Fun Comics, pierwszego w dziejach wydawnictwa komiksowego, prezentującego zamiast przedruków starych materiałów prasowych oryginalne autorskie historie. Pomysł był rewolucyjny, ale chyba nie podbił serc czytelników tak bardzo, jak liczył jego twórca, bo po ukazaniu się zaledwie pięciu numerów wydawnictwo znalazło się na skraju bankructwa. Były major wszedł wówczas w spółkę z Harrym Donenfeldem i Jackiem Leibowitzem – właścicielami przedsiębiorstwa Independent News.

Podkreślić trzeba, że obaj biznesmeni, mimo odnoszonych sukcesów, cieszyli się dość szemraną reputacją. Dotyczyło to zwłaszcza Donenfelda, o którym mówiono, że miał powiązania z nowojorskim światem przestępczym. Co więcej, w szerokiej ofercie Independent News nieostatnie skrzypce grały czasopisma pornograficzne. W roku 1934 w wydawanym przez oficynę periodyku Pep zaprezentowano zdjęcie całkowicie nagiej kobiety. Dziś materiał taki w ogóle nie zostałby uznany za pornografię, lecz za zwykły akt, ale w przedwojennej, purytańskiej Ameryce, gdzie właśnie w życie wchodził narzucony filmowcom tzw. Kodeks Haysa, zabraniający pokazywania na ekranie seksu przedmałżeńskiego, zbyt długich pocałunków czy par o różnym kolorze skóry, wybuchł skandal. Donenfelda na cel wziął sobie choćby Nowojorski Komitet Społeczny na rzecz Przyzwoitości Obywatelskiej (tak, naprawdę istniało takie ciało), piętnując wydawcę i nawołując do jego bojkotu. Obrotny biznesmen, szukając sposobu na ocieplenie publicznego wizerunku, postanowił zainwestować w przedsięwzięcie Wheelera-Nicholsona.

Panowie weszli w spółkę i powołali do życia nowy dział wydawniczy Independent News – Detective Comics. Tak też nazywał się wydany przez nich komiksowy magazyn, którego pierwszy numer ukazał się w roku 1937. Rok później były major odsprzedał partnerowi swoje udziały i wycofał się z biznesu. Później prawdopodobnie pluł sobie w brodę, bo w czerwcu tego roku na rynek trafił pierwszy numer Action Comics, na którego okładce umięśniony jegomość w błękitnym kostiumie i czerwonej pelerynie unosił bez trudu ku zadziwieniu przechodniów samochód. Siłaczem owym był nie kto inny, jak Superman.

W roku 2014 amerykański kolekcjoner komiksów Vincent Zurzolo zakupił numer Action Comics w którym debiutował Superman, za 3,2 miliona dolarów/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna

Wymyślony prze duet Jerryego Siegela i Joe Shustera bohater po raz pierwszy pojawił się na łamach fanowskiego magazynu o tematyce fantastycznej sześć lat wcześniej. Choć dziś mało kto o tym pamięta, z narodzinami Człowieka ze Stali wiązał się ciekawy paradoks – obaj jego twórcy byli młodzieńcami o żydowskich korzeniach, których do stworzenia słynnej postaci natchnęła… nazistowska ideologia, głosząca rasową wyższość niemieckiego nadczłowieka. W pierwszej narysowanej przez nastoletnich miłośników SF historyjce, zatytułowanej Planeta Supermana, przyszły heros był złowieszczym nadludzkim tyranem, wydającym się pochodzić wprost z rojeń Hitlera.

Obrońcą uciśnionych stał się dopiero później i w tej roli pojawił się właśnie na łamach Action Comics. W czasie II wojny światowej przybysz z Kryptonu miał zresztą na kartach komiksowych zeszytów regularnie prać nazistów, za co propaganda III Rzeszy odwdzięczała mu się, prezentując w oficjalnych materiałach amerykańskie komiksy jako zdegenerowane plugastwo, będące (jak prawie wszystko w oczach Hitlera i spółki) częścią rozsiewanego rzekomo przez Żydów zepsucia.

Superman szybko miał się okazać kurą znoszącą złote jaja.

Pierwszy zeszyt o jego przygodach rozszedł się w ponad 121 000 egzemplarzy (wydrukowano ich 202 000), zaś w dwa lata później miesięczna sprzedaż Action Comics wynosiła już przeciętnie 1,3 miliona egzemplarzy! W czasie działań wojennych wielkim odbiorcą komiksów o przygodach Człowieka ze Stali stała się… amerykańska armia. Magazyny DC uznano za dobro strategiczne i co miesiąc na front trafiało kilkadziesiąt tysięcy sztuk, mających pomóc żołnierzom zapomnieć o grozie, jakiej codziennie doświadczali.

Wkrótce do kin zawitały kreskówki, radio zaczęło nadawać popularne słuchowisko, a rynek zalała fala gadżetów. Przybysz z Kryptonu okazał się najbardziej dochodowym towarem rozprowadzonym przez Donenfelda. A co z twórcami postaci, zapytacie? Zapewne podobnie jak ich patron zostali milionerami? Wampir pogrzebany jest w tym, że wręcz przeciwnie. Obrotny wydawca odkupił od nich prawa autorskie za… 130 dolarów! Można zaryzykować stwierdzenie, że lepszy interes zrobił nawet biblijny Ezaw, sprzedając pierworództwo bratu za miskę soczewicy. Póty Siegel i Shuster pozostawali pracownikami DC, wiodło im się w miarę dobrze (choć nieadekwatnie do skali sukcesu Supermana), ale po tym, jak drogi ich i wydawnictwa się rozeszły, resztę życia spędzili klepiąc biedę i wytaczając firmie kolejne procesy w nadziei odzyskania swej własności intelektualnej. Szczególnie smutny był los rysownika Joego Shustera, który straciwszy wzrok nie mógł dłużej zarabiać na życie tworzeniem grafik. Dopiero w 1975 roku kogoś w kierownictwie DC ruszyło sumienie i obu wystrychniętym na dudka autorom przyznano niewielką, dożywotnią pensję.

Pojawienie się Supermana stworzyło zupełnie nowy gatunek fabularny, tj. opowieści o superbohaterach. DC, złapawszy wiatr w żagle, rok później zaprezentowało czytelnikom stworzonego przez Boba Kane’a Batmana, potem przyszła kolej na Wonder Woman i Flasha. USA ogarnął szał, dzieciaki zaczytywały się w komiksach o przygodach ulubionych herosów, a konkurenci Independent News przecierali sobie oczy ze zdziwienia i zastanawiali się, jak uszczknąć kawałek z tego tortu. Pośród nich był Martin Goodman.

Goodman podobnie jak Donenfeld był wydawcą specjalizującym się w publikacjach nie najwyższych lotów. Sieć jego firm (ich mnogość pozwalała mu płacić mniejsze podatki niż w przypadku, gdyby stał na czele jednego wielkiego koncernu) dostarczała czytelnikom pulpowe SF, westerny, opowiastki o egzotycznych przygodach i oczywiście erotykę. Pochodzący z Brooklynu biznesmen nie był innowatorem, za to w dziedzinie naśladownictwa ocierał się o geniusz. Działając zgodnie z zasadą – zróbmy podróbkę czegoś co się dobrze sprzedaje, a klienci kupią ją, nim się kapną – w roku 1939 stworzył wydawnictwo Timely Comics. Roboty z jego powołaniem nie było dużo, cała firma mieściła się w jednym wynajętym pokoju w biurowcu vis a vis redakcji czasopisma erotycznego. W późniejszych latach oficyna miała dwukrotnie zmieniać nazwę, najpierw w latach 50 przemieniając się w Atlas Comics, by w roku 1961 ostatecznie zostać Marvel Comics. Trzecie miano wzięto z tytułu wydanego przez nią w październiku 1939 roku magazynu Marvel Comics. Pracujący dla Goodmana twórcy powołali na jego łamach do życia Ludzką Pochodnię i Namora władcę Atlantydy.

Przedsięwzięcie okazało się wielkim sukcesem (Goodman w końcu korzystał z drzwi otwartych już przez DC). Prawdziwy szał nastał jednak, gdy w marcu 1941 roku scenarzysta Joe Simon i rysownik Jack Kirby zaprezentowali światu Kapitana Amerykę. Odziany w kostium nawiązujący do flagi USA ultra-patriotyczny heros był tym, czego pragnęli zaniepokojeni toczącą się na świecie wojną Amerykanie. Choć Stany Zjednoczone w chwili ukazania się na ryku pierwszego numeru Captain America Comics nie brały jeszcze udziału w konflikcie, ich obywatele zastanawiali się, jak długo jeszcze trwać będzie ta neutralność i lękali możliwością zwycięstwa Osi. Dlatego superbohater reklamowany jako Jedyny człowiek, który może powstrzymać Hitlera! doskonale wpasowywał się w ich lęki i pragnienia. Do rozreklamowania nowego tytułu swoje zapewne dołożyła też oficjalna skarga złożona władzom przez ambasadę III Rzeszy- tej ostatniej zresztą można się było spodziewać, skoro na okładce nowego komiksu jego tytułowy bohater bez pardonu nokautował niemieckiego dyktatora  ciosem w facjatę. Kiedy USA ostatecznie przystąpiły do wojny, karty Captain America Comics przemieniły się w wielki nośnik patriotycznej propagandy skierowanej do młodzieży, którą redakcja zachęcała choćby do przekazywania kieszonkowego na rzecz wojska, korzystając z takiego oto hasła: Pamiętaj, że to pocisk, który powstanie dzięki Twoim dziesięciu centom, może wykończyć ostatniego Japońca!

Najpopularniejszym bohaterem Timely Comics (późniejszego Marvela) w latach II wojny światowej był Kapitan Ameryka. W roku 1944 doczekał się on własnego serialu kinowego, który jednak daleko odchodził od materiału źródłowego/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna.

Z punktu widzenia tego, jak miała się potoczyć w XX wieku historia komiksu, swoją najważniejszą decyzję Martin Goodman podjął, gdy w roku 1940 zatrudnił jako chłopca na posyłki dalekiego krewnego, zaledwie osiemnastoletniego Stanleya Martina Liebera. Młodzieniec, który niedawno skończył liceum, pełnił funkcję przynieś, podaj pozamiataj, a od czasu do czasu pozwalano mu pisać scenariusze do mniej ważnych historyjek. Stanley pracę w Timely Comics uważał za tymczasową, marzył bowiem o karierze literackiej i zostaniu autorem Wielkiej Amerykańskiej Powieści. Robiąc kawę dla Kirbyego i Simona, nawet nie podejrzewał, że z wydawnictwem pozostanie związany przez… siedemdziesiąt osiem lat, a praca w nim sprawi, że w roku 2008 prezydent George W. Bush wręczy mu Narodowy Medal Sztuki. Bujający głową w obłokach chłopak był bowiem nie kim innym, jak późniejszym Stanem Lee – legendarnym redaktorem, scenarzystą i twarzą Marvela.

Polowanie na czarownice komiksy

Po wojnie moda na superbohaterów znacząco osłabła. Choć Superman i Batman nadal byli popularni wśród dzieciarni, magazyny o ich przygodach nie osiągały już tak wielkich nakładów. Komiksy stopniowo ustępowały pola nowej formie rozrywki, która podbiła serca Amerykanów- telewizji. Włodarze DC nie mieli jednak zbytnich powodów do narzekań, bo jednym z największych hitów tej ostatniej w latach 50. był serial o przygodach Człowieka ze Stali

Herosi od Timely Comics radzili sobie gorzej – Kapitan Ameryka przez jakiś czas walczył jeszcze z sowieckimi szpiegami, ale pomysł nie chwycił i serię w końcu zawieszono. Goodman kierował się dalej polityką naśladownictwa. Gdy modne stały się komiksowe romanse, wydawał publikacje tego typu, podobnie było w przypadku komiksów o zabawnych zwierzątkach , kryminałów, a szczytem  bezczelności była publikacja Homera szczęśliwego duszka, która przypadła na apogeum popularności Kacpra przyjaznego duszka.

Tymczasem nad branżą zaczęły zbierać się ciemne chmury. W USA narastał ruch obywatelski skierowany przeciwko komiksom oskarżanym o demoralizację młodzieży. Jego twarzą i guru był nowojorski psychiatra – Fredric Wertham, który w książce Uwiedzenie niewinności dowodził, że historyjki obrazkowe winne są prawie całego zła dotykającego amerykańskie społeczeństwo. Tezy te podpierał badaniami nad młodocianymi przestępcami, którzy jak grzmiał surowy doktor, co do jednego czytali komiksy! Zgroza! Dziś badania Werthama poszłyby do kosza z racji poważnych błędów w metodologii (nie wziął w nich pod uwagę faktu, że wszyscy pacjenci, których przepytywał, pochodzili ze środowisk patologicznych, a także istnienia milionów zupełnie normalnych dzieci czytających opowieści obrazkowe). Śledząc przytaczane przez niego argumenty, trudno nie odnieść wrażenia, że ów obrońca moralności miał nieco zbyt wybujałą wyobraźnię – w Batmanie i Robinie widział np. parę homoseksualnych kochanków.

Nowojorski psychiatra Fredric Wertham przy lekturze komiksu. Wertham propagujący tezę o demoralizującym wpływie opowieści obrazkowych na młodzież stał się twarzą i głównym ideologiem skierowanego przeciwko komiksom ruchu obywatelskiego, który nabrał znaczenia po II wojnie światowej./Źródło: http://oafcon2009.blogspot.com, domena publiczna.

Cały ten szum wpłynął na amerykańskie władze. W roku 1954 Senacka Podkomisja ds. Przestępczości Nieletnich zaczęła śledztwo w sprawie spustoszenia, jakie komiksowa plaga miała czynić w amerykańskim stylu życia. Oficyny publikujące opowieści obrazkowe postanowiły nie czekać na miażdżący cios (wydawcy obawiali się całkowitego zakazu działalności) i jesienią utworzyli tzw. Kodeks Komiksowy do najdrobniejszych szczegółów regulujący, co może pojawiać się na kartach komiksów, a co jest absolutnie zabronione. Od tej pory wszystkie ukazujące się w USA komiksy musiały mieć znaczek potwierdzający ich zgodność z tymi ustaleniami, co na lata nałożyło twórcom kaganiec i zablokowało ewolucję gatunku. Dopiero w połowie lat 70. zaczęto odchodzić od tych restrykcji, aczkolwiek kodeks oficjalnie istniał jeszcze do początku XXI wieku, choć jego ustalenia pozostawały już tylko na papierze. Konserwatywne DC trzymało się go szczególnie mocno, co zaowocowało choćby tym, że przez dekady twórcy mieli zakaz przedstawiania Batmana popijającego alkohol, bohaterowie przeklinali, mówiąc Rany Julek!, a aż do roku 2006 oficjalne stanowisko wydawnictwa głosiło, iż Wonder Woman jest dziewicą.

Rewolucja Marvela

Mimo spadku zainteresowania herosami w trykotach i społecznej nagonki, DC zachowało wyrobioną jeszcze przed wojną pozycję króla branży komiksowej. Firma zajmowała duży biurowiec, a panujące w niej obyczaje przypominały trochę te znane widzom serialu Mad Men. W biurze obowiązywał ścisły regulamin dotyczący strojów, pracownicy musieli przychodzić do niego w garniturach i pod krawatem. Większość stanowili panowie w średnim wieku, których w żaden sposób nie można by było określić fanami Supermana czy Batmana. Panowała przesycona zapachem tytoniowego dymu atmosfera nudnego firmowego zebrania. Każdy redaktor zazdrośnie strzegł swojego poletka, zarząd w ogóle nie czytał wydawanych przez własną firmę komiksów i nikogo nie obchodziło, co porabia konkurencja. Konsensus był taki, że opowieści obrazkowe są dla dzieci i idiotów, a skoro jedni i drudzy są gotowi za nie płacić, to należy ich doić.

Tymczasem o rzut kamieniem od siedziby DC znajdowało się biuro Marvela (jako że w naszej historii przenosimy się do lat 60. możemy już używać tej nazwy). Składało się ono z jednego pomieszczenia z kanapą i biurkiem, za którym pracowicie redagował teksty scenariuszy wąsaty, zbliżający się do czterdziestki dżentelmen podpisujący się jako Stan Lee, czyli dawny chłopiec na posyłki – Stanley Martin Lieber. Do firmy Goodmana przyszedł na chwilę – chwila ta trwała już ponad dwie dekady.

Stan nie lubił swojej pracy, a gdy na spotkaniach towarzyskich pytano go, czym się zajmuje, mówił enigmatycznie –branżą wydawniczą. Doświadczenie nauczyło go, że tzw. porządni ludzie twórców komiksów uważali za kogoś w rodzaju producentów porno. Przed laty jakiś jegomość, dowiedziawszy się o profesji Lee, zelżył go publicznie. Przez dwadzieścia lat niedoszły autor Wielkiej Amerykańskiej Powieści stworzył kilkaset komiksowych scenariuszy, czuł się całkowicie wypalony i przy porannym goleniu zastanawiał się, patrząc w lustro, co też najlepszego zrobił ze swoim życiem. Powoli dojrzewał do decyzji o rzuceniu branży komiksowej w chińskie diabły i poszukaniu nowej pracy. I być może zrealizowałby ten scenariusz, gdyby nie partyjka golfa, którą Martin Goodman odbył jesienią 1961 roku z Jackiem Leibowitzem z DC.

Pomiędzy kolejnymi uderzeniami w piłeczki jeden z założycieli największej komiksowej firmy w USA chwalił się Goodmanowi olbrzymimi zyskami, jakie jego wydawnictwu przynosiło publikowanie od zeszłego roku komiksu o Lidze Sprawiedliwości, drużynie łączącej wszystkich największych herosów spod znaku DC, tj. Supermana, Batmana, Wonder Woman, Aquamana i Flasha. Tytuł był hitem, na który setki tysięcy dzieciaków wydawało kieszonkowe, za które później Leibowitz i reszta zarządu kupowali sobie markowe cygara, drogi alkohol i luksusowe samochody.

W późniejszych latach obydwaj dżentelmeni zaprzeczali, jakoby kiedykolwiek grali razem w golfa, ale dementi takiemu trudno się dziwić. Dalszy bieg tej historii nie stawia ich bowiem w zbyt dobrym świetle – z Goodmana czyni plagiatora, a z Leibowitza bufona, który metaforycznie rzecz, ujmując sam uplótł bicz, jakim Marvel miał wkrótce przegonić DC z pozycji hegemona. Jedno jest pewne, szef mniejszego z wydawnictw zaszedł do kanciapy, w której pracował Stan Lee i wedle słów tego ostatniego powiedział:

Hej, chyba istnieje zapotrzebowanie na superbohaterów. Może stworzysz drużynę podobną do Ligi Sprawiedliwości? Moglibyśmy nazwać ją Ligą Prawych czy jakoś podobnie.

Redaktor z nowym zleceniem nie czuł się zbyt dobrze. Ba, czuł się fatalnie! W dwanaście lat później tak mówił o swoich uczuciach w owym momencie:

Pracowałem dla niego i musiałem zrobić to, o co prosił, więc zabrałem się do wymyślania drużyny superbohaterów. Ale prędzej bym zdechł niż kopiował.

Lee uznał, że nowy projekt będzie jego ostatnim komiksem. Gdy z refleksją tą podzielił się z żoną, ta doradziła mu, że skoro nie ma już nic do stracenia, niech pożegna się z branżą w wielkim stylu, swoim stylu! Stan wziął te słowa do serca i w efekcie zamiast Ligi Prawych powstała Fantastyczna Czwórka, której przygody trafiły do kiosków w listopadzie 1961 roku.

Debiutująca w roku 1961 roku Fantastyczna Czwórka składała się z bohaterów zupełnie nowego, bliższego czytelnikom typ. Na zdjęciu cosplayerzy przebrani za członków Najniezwyklejszej Rodziny Marvela, jak zwykło się nazywać wymyśloną przez Stana Lee ekipę/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna.

Publikację pierwszego numeru The Fantastic Four uznaje się za moment przełomowy w historii amerykańskiego komiksu. Bohaterowie zaprezentowani na jego kartach całkowicie różnili się od postaci, których przygody dotychczas śledzili czytelnicy. Na czym jednak polegała owa różnica?

Herosów DC cechowała posągowość. To nie byli ludzie, lecz chodzące doskonałości, można by wręcz rzec – mityczni bogowie. Bynajmniej nie chodzi tu o to, że  Superman latał i strzelał laserem z oczu, a Batman walczył ze złem i występkiem w kostiumie nietoperza. Człowiek z Kryptonu był potomkiem rodziny królewskiej z innej planety, Człowiek-Nietoperz miliarderem. Można by nad tym przejść do porządku dziennego (w końcu w uniwersum Marvela miliarderem jest też Iron Man), gdyby nie to, że nigdy nie popełniali oni najmniejszych błędów. Nie cierpieli na żadne rozterki. Wszystko przychodziło im z łatwością. Co gorsza, pozbawieni byli właściwie jakichkolwiek głębszych, właściwych tylko im cech charakteru. Jeśli zamieniliby się strojami, nikt z czytelników owej zamiany nawet by nie zauważył. Stanowili ucieleśnienia ideału, pozbawione jakichkolwiek półcieni. Pozostałe postaci zaludniające karty komiksów DC otaczały superbohaterów czcią, a świat, w którym toczyły się ich przygody, był miejscem sterylnym, utopijnym i nie mającym zbytnich związków z rzeczywistością – Superman działał w fikcyjnym Metropolis, a Batman w Gotham.

Tymczasem Fantastyczną Czwórkę cechowało mocne zakorzenienie w realiach. Wchodzące w jej skład postacie swoje niezwykłe umiejętności uzyskały biorąc udział w wyścigu kosmicznym między USA a ZSRR, którym ekscytowało się w roku 1961 amerykańskie społeczeństwo. Co więcej, moce te bynajmniej nie dały im szczęścia. Gdy po ekspozycji na kosmiczne promieniowanie Sue Storm zaczęła stawać się niewidzialna, wpadła w panikę. Jeszcze gorzej wyszedł na ich pierwszej przygodzie chwacki osiłek o złotym sercu Ben Grimes – ten uległ metamorfozie w groteskowego kamiennego stwora (autor poniższego artykułu z racji koloru postaci Stwora – bo taki pseudonim przyjął Ben – zwykł nazywać go Człowiekiem-Cegłą). Naznaczyło go to głęboką traumą, z którą borykać miał się przez lata, nieakceptowany i odrzucany przez społeczeństwo z racji cudacznego wyglądu. Szczęście, wytchnienie i miłość znalazł dopiero u boku niewidomej dziewczyny, która z racji swego kalectwa nie zwracała uwagi na dziwną postać ukochanego. A i tak zawsze towarzyszyć miało mu pytanie, czy gdyby partnerka jakimś cudem odzyskała wzrok, to nie uciekłaby z krzykiem na jego widok.

Bohaterów Marvela otoczenie bynajmniej nie wynosiło na piedestał, raczej się nimi brzydziło lub w najlepszym przypadku podchodziło do nich z nieufnością. Przekonał się o tym choćby, debiutujący rok po Fantastycznej Czwórce, Spider-Man. Jednym z głównych wątków komiksowej biografii Petera Parkera była skierowana przeciw niemu nieustanna prasowa nagonka, a wątek braku tolerancji dla inności osiągnął swe apogeum wraz z ukazaniem się serii o X-menach. Choć jej główni bohaterowie, obdarzeni nadludzkimi mocami mutanci, nieustannie ratowali ludzkość przez zagładą, jedynym, co ta ostatnia miała im do zaoferowania, była eksterminacja bądź zamknięcie w getcie i pozbawienie wszelkich praw. Ten ostatni element mitologii Marvela wypływał z rodzinnej historii Stana Lee – jego rodzice pod koniec XIX wieku wyemigrowali do USA z Rumunii, uciekając przed pogromami Żydów.

Herosi nowej generacji prócz walki ze złem borykać się musieli jeszcze z o wiele bardziej przyziemnymi problemami – jak choćby opłaceniem czynszu albo kłopotami z płcią przeciwną. Spider-Man dosłownie klepał biedę, nieustannie martwiąc się o brak gotówki, a jego życie uczuciowe było potwornie skomplikowane i okupione wielokrotnymi złamaniami serca. Bo może Peter Parker był w stanie pokonać Zielonego Goblina lub Doktor Octopusa, ale pod kostiumem pozostawał głęboko zakompleksionym nastolatkiem, którego dziewczęta przerażały bardziej, niż którykolwiek z jego złowieszczych wrogów.

Kolejną z różnic między Marvelem a DC był fakt, że historie, które od roku 1961 publikowało pierwsze z wydawnictw, działy się nie w fikcyjnym Metropolis, Gotham czy innym Kaczogrodzie (choć ten ostatni to akurat własność intelektualna Disneya), ale w lokacjach dobrze znanych czytelnikom. Fantastyczna Czwórka miała swoją bazę w Nowym Jorku i to ulice tego miasta patrolował Spider-Man. Choć w przyszłości na kartach marvelowskich komiksów miały pojawiać się fikcyjne kraje afrykańskie (Wakanda) i środkowoeuropejskie (Latveria), to elementy wyobrażonej geografii nigdy nie zdominowały tego uniwersum. W efekcie niejeden młody czytelnik spoza Wielkiego Jabłka, czytając komiksy Marvela, zastanawiał się, czy przypadkiem Człowiek-Pająk nie huśta się aby pomiędzy nowojorskimi wieżowcami.

Czytelnicy pokochali Fantastyczną Czwórkę, a Stan Lee zdecydował się nie odchodzić z firmy. Razem z Jackiem Kirbym i Stevem Ditko tworzyli kolejne fabuły oraz postacie, opierając się na założeniach, które przyniosły uznanie Najniezwyklejszej Rodzinie Marvela, jak z czasem zaczęto zwać drużynę powstałą w roku 1961. Wywołało to entuzjazm czytelników; dzieciaki, które do tej pory skazane były na DC, rozpoczęły masową migrację pod sztandary firmy Goodmana. Sam prezes wydawnictwa był zaszokowany sukcesem projektu, a już w totalną konfuzję wprawiła go eksplozja popularności Spider-Mana.

Gdy Stan Lee i Steve Ditko przedstawili szefowi pomysł na tego herosa, Goodman uznał go za skazanego na porażkę. Do tej pory na rynku nie było komiksu mającego za głównego bohatera nastolatka. Niepełnoletnie postacie służyły wyłącznie jako asystenci dorosłych – dobrym przykładem może być działający u boku Batmana – Robin. Co więcej, właściciel Marvel Comics uznał, że skoro ludzie nie cierpią pająków, to sam koncept Człowieka-Pająka wzbudził w nich wstręt. O tym, jak bardzo się mylił, najlepiej świadczy fakt, że w XXI wieku Peter Parker pozostaje najbardziej kochanym przez fanów bohaterem marvelowskich komiksów (w kategorii drużynowej miano to należy do X-menów).

Nowe czasy

Choć Marvel nadal wydawał mniej magazynów niż DC (w roku 1962 to ostatnie wypuściło 343 tytuły), to wkrótce nikt nie mógł zaprzeczyć, że niezbyt duża oficyna  w wielkim stylu wyrwała się z drugiej ligi, by zawalczyć o mistrzostwo. Nikt, prócz zarządu DC. Gdy scenarzyści młodszego pokolenia przynosili swym szefom produkty konkurencji, bijąc na alarm, byli lekceważeni. Firmowa wierchuszka tkwiła w zadufaniu, a niektórzy jej członkowie wręcz przekonywali, że Marvel wkrótce wypadnie z rynku i szydzili z jego komiksów, których zresztą… nie czytali. Od lektury nie mogli się za to oderwać co trzeźwiej myślący pracownicy. Jim Shooter, który zaczął pisać scenariusze dla DC w roku 1965 jako czternastolatek, otwarcie przyznawał się do fascynacji dziełami Stana Lee i swoje historie starał się pisać w podobnym stylu. Efekt był taki, że słynący z grubiaństwa i sadyzmu redaktor Mort Weisinger urządził podopiecznemu karczemną awanturę. Nie żeby potrzebował do tego specjalnych powodów – ów jegomość słynął z psychicznego znęcania się nad pracownikami. Sam Shooter długo próbował przekonywać zwierzchników do zreformowania obowiązujących w komiksach DC sztywnych konwencji. W końcu w roku 1976… przeniósł się do Marvela, w dwa lata później zostając jego redaktorem naczelnym! Kierowniczą funkcję pełnił prawie przez dekadę, często dając współpracownikiem ostro popalić.

Kropla drąży skałę i już wkrótce nawet najbardziej twardogłowi członkowie kierownictwa DC zrozumieli, że coś jest na rzeczy, a na ringu pojawił się rzucający im wzywanie pretendent. Zaczęło się debatowanie nad tym, w czym tkwi sekret sukcesu Marvela. Na posiedzeniach analizowano komiksy konkurencji i wyciągano wnioski, co najmniej dziwne. Jeden z decydentów uznał, że dzieciaki kupują The Fantastic Four i pozostałe tytuły pióra Stana Lee z powodu…. czerwonych i żółtych ilustracji na okładkach. Na tytułowych stronach magazynów o Supermanie i Batmanie nachlapano zatem tych kolorów, ile się tylko dało i… zgadnijcie – co? Sprzedaż ani drgnęła. Kolejny koncept kładł nacisk na liczbę dymków z tekstem zdobiących ilustracje okładkowe. Spróbowano zmaksymalizować ich liczbę w swoich zeszytach. Efekt miało to taki jak zwyczajowy plan Złoczyńcy Tygodnia na przejęcie władzy nad światem- żaden. Najosobliwsza teoria głosiła, że czytelnicy w rzeczywistości nadal pragną kupować komiksy DC, ale przy kioskowych półkach padają ofiarną nagłego pomieszania zmysłów i zdezorientowani biorą nie to, co trzeba.

Scenarzysta i redaktor Marvela Stan Lee był głównym architektem trwającego do dziś sukcesu wydawnictwa. Publicznie kreował się na sympatycznego, zwariowana wujaszka, ale potrafił być bezwzględny gdy chodziło o jego interes/Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna.

Grono pięćdziesięciolatków pod krawatem, pamiętających wielki kryzys i konne omnibusy, zażarcie debatowało, by odkryć tajemnicę przeciwnika. Sensownym tropem było zwrócenie uwagi na młodzieżowy, wyluzowany język, jakim posługiwali się bohaterowie Stana Lee, więc postanowiono pójść tym torem. W efekcie powstała seria o Nastoletnich Tytanach, tj. pomagierach Supermana, Batmana, Flasha i innych herosów, którzy postanowili działać na własną rękę. Plan był taki, że będą oni wyrażać się w sposób pasujący do metryki czytelników. Osiągnięty efekt balansował gdzieś pomiędzy byciem śmiesznym, a żałosnym, bo Robin i spółka mówili językiem zbuntowanej młodzieży… wczesnych lat 50! Podobno źródłem podsuwającym scenarzyście serii pomysły na używane w niej słownictwo był pewien czterdziestokilkuletni fryzjer, które mentalnie zatrzymał się w okolicach debiutu Elvisa Presleya i z tej racji uważał się za młodzieżowca.

Tymczasem sytuacja rzeczywiście zaczęła robić się niewesoła. W tamtych czasach komiksy dystrybuowano poprzez kioski z prasą, ich właściciele otrzymywali określoną liczę egzemplarzy, które wystawiali na półkach z nowościami. Po upłynięciu określonego terminu niesprzedane zeszyty odsyłano wydawcy, który mielił je na makulaturową pulpę do późniejszego wykorzystania. Nigdy nie sprzedawała się całość nakładu, regułą było, że tylko około połowy komiksów trafiało do rąk czytelników. Była to norma i wszyscy godzili się z tą sytuacją, tymczasem statystyki zaczęły wykazywać, że wśród zwracanych zeszytów dominują tytuły DC! Opowieści Marvela może i miały mniejszy łączny nakład, ale rozchodziły się większy jego procent. Liczba sprzedanych egzemplarzy produktów konkurencji szybowała błyskawicznie w górę- na rok przed debiutem Fantastycznej Czwórki firma Goodmana sprzedała 18,9 miliona sztuk swoich komiksów, w  roku 1964 było to już 27,7 miliona. Wciąż mniej niż DC, ale pretendent błyskawicznie wspinał się na szczyt okupowany dotychczas przez wydawcę przygód Batmana.

Największą gwiazdę Marvela stanowił  jednak nie żaden z należących do jego stajni fikcyjnych herosów, lecz Stan Lee, który szybko zyskał status bożyszcza czytelników. Zastanawiającym paradoksem jest to, że człowiek, któremu samemu daleko było do bycia młodzieniaszkiem, w przeciwieństwie do niewiele starszych kolegów z konkurencji doskonale odnajdywał wspólny język z młodym pokoleniem. Wykorzystywał to, kreując wizję szalonego, wesołego i nieokiełznanego Domu Pomysłów, jakim miało być zatrudniające go wydawnictwo. Używając współczesnego słownictwa, ekipa Marvela składała się wedle niego z wyluzowanych hipsterów, podczas gdy DC zatrudniało dziadersów, bezskutecznie próbujących być cool.

Twórca Fantastycznej Czwórki był wulkanem energii. Zarówno on jak i całe wydawnictwo wyszli już z kanciapy. Firma miała teraz biuro godne poważnego gracza, a sam Lee krążył po kraju, spotykając się z czytelnikami. Powoli rodziła się kultura fanowska, która w XXI wieku znaleźć miała się w mainstreamie, nobilitując wyśmiewanych przez znaczną część poprzedniego stulecia geeków i nerdów.

Na początku roku 1966 scenarzysta DC – Arnold Drake, zebrawszy w całość wszystkie dane dotyczące niespodziewanego sukcesu Marvela, napisał obszerny raport, który trafił na biurko szefa oficyny – Irwina Donenfelda  (syna założyciela Independent News). Drake dokonywał w nim gruntowanej analizy sytuacji na rynku komiksowym i wskazywał drogę, którą firma powinna iść, by uniknąć utraty tytułu lidera. Sugerował m.in. rozszerzenie dotychczas skoncentrowanej na dzieciach oferty przez uzupełnienie jej o tytuły dla starszych wiekowo nastolatków i młodych dorosłych, które poruszałby o wiele poważniejsze tematy niż dotychczasowe publikacje DC. Przytoczmy cytat będący kwintesencją raportu, wedle słów autora analizy Marvel:

(…) odniósł sukces z dwóch powodów. Po pierwsze,  w większym stopniu niż my skupiali się na bieżących sprawach kraju. I, co być może nawet ważniejsze, kierowali swoją ofertę do osób, których nigdy wcześniej nie posądzano o czytanie komiksów- do licealistów i studentów (…).

Donenfeld po zapoznaniu się z dokumentem… wyśmiał go, a przytoczone w nim argumenty nazwał bzdurami. Pycha, jak mówi przysłowie, kroczy przed upadkiem.

Mimo wszystko do twardogłowych coś jednak docierało, bo pod koniec lat 60. odmłodzono ekipę, wpuszczając do niej świeżą krew. Do roku 1970 dokonała się stopniowa zmiana warty, a terroryzowani dotychczas przez MortaWeisingera pracownicy odetchnęli z ulgą, gdy nowy dyrektor ds. wydawniczych -Carmine Infantino wysłał biurowego sadystę na emeryturę. Zaś w roku 1970 do ekipy DC dołączył… Jack Kirby, czyli rysownik będący współtwórcą Kapitana Ameryki i Fantastycznej Czwórki.

Jeśli chcecie zrozumieć, co oznaczała zmiana firmy przez Kirby’ego, wyobraźcie sobie sytuację, w której Donald Tusk porzuca Platformę Obywatelską, by wstąpić w szeregi Prawa i Sprawiedliwości, albo Jarosław Kaczyński robi to samo, tyle że w drugą stronę. W osobie nowego pracownika DC zyskało oręż o potędze broni atomowej i wykorzystało go… do rozpalenia grilla. Takie bowiem skojarzenie nasuwa się, gdy do człowieka dociera, że w nowej redakcji weteranowi Marvela, w znacznej mierze odpowiedzialnemu za sukces tego wydawnictwa, powierzono prowadzenie serii opowiadającej o nastoletnim kumplu Człowieka ze Stali- Jimmym Olsenie. Gdy Kirby omawiał szczegóły kontraktu, obiecywano mu złote góry, ale chyba nie tego się spodziewał. Przynajmniej zgodnie z ustaleniami rysownikowi dano zielone światło dla stworzenia opowieści SF Fourth World, o której od dawna marzył. Później jednak nie dostał już żadnego wiodącego tytułu i w roku 1976 jak niepyszny wrócił do dawnego pracodawcy.

Jeśli zastanawiacie się, co stało za zdradą Kirby’ego, to najłatwiej wskazać na urażoną dumę. Jak już rzekliśmy, największą gwiazdą Marvela był Stan Lee, kreujący się na geniusza i demiurga komiksowego uniwersum, podczas gdy prawda była taka, że w znacznej mierze za sukces wydawnictwa odpowiadał także spychany w cień rysownik.

Swoim frustracjom dał wyraz na kartach Fourth World, tworząc będącą pastiszem Lee postać hochsztaplera i wyzyskiwacza – Funky’ego Flashmana. Miała ona stać się na długie lata kamieniem obrazy między obydwoma mężczyznami i znacząco psuć atmosferę w firmie po powrocie na jej pokoje syna marnotrawnego. Pewnie dlatego Jack Kirby, porzuciwszy DC w nowym-starym miejscu pracy wytrzymał zaledwie dwa lata, po czym zerwał z przemysłem komiksowym i zajął się animacją.

Tymczasem nastał rok 1972 i stało się to, do czego w końcu doprowadzić musiały dynamiczna ekspansja Marvela i lata zaniedbań ze strony jego konkurenta – wydawnictwo, które dało czytelnikom Fantastyczną Czwórkę, Spider-Mana i X-menów, sprzedało najwyższą liczbę zeszytów ze wszystkich walczących o udziały w rynku oficyn. DC spadło na drugie miejsce, utraciwszy noszoną od ponad trzech dekad koronę hegemona komiksowego świata. Nigdy już jej nie odzyskało. Jakby tego było mało, w następnych latach wyniki sprzedaży spadały dalej- w roku 1975 nabywców znalazło 300 000 egzemplarzy Supermana, w pięć lat później liczba ta spadła o połowę.

Sytuacja nie była jeszcze tragiczna, ale utrata hegemonii bolała. W międzyczasie nowym właścicielem DC zostało Warner Bros. Jego kierownictwo postanowiło zastąpić Infantina kimś młodszy i tak w roku 1976 dyrektorem do spraw wydawniczych została dwudziestoośmioletnia absolwentka historii sztuki – Jenette Kahn. W nowej firmie spędzić miała prawie tyle samo lat, ile miała na metryce w chwili objęcia tej funkcji- dwadzieścia sześć. Jej pierwszą decyzją (jak się okazało – chybioną) była tzw. Eksplozja DC. Głównym założeniem tej strategii było zasypanie rynku nowymi tytułami, co symulowałoby większe przychody firmy ze sprzedanych zeszytów. Akcja zakończyła się totalną klapą, wiele rozpoczętych wówczas serii miało bardzo krótki żywot i zostało rychło zlikwidowanych. Fani Marvela złośliwie mówili potem, że Eksplozja DC okazała się Implozją.

Kahn nie można jednak odmówić zasług. Aż do jej kadencji DC było umowną nazwą wydawnictwa, ta występująca w dokumentach brzmiała National Periodical Publication. Jako że właściwie nikt jej nie używał i nic nie mówiła ona czytelnikom, nowa dyrektor (która wkrótce została też redaktor naczelną) oficjalnie przechrzciła oficynę na DC Comics. Zapewniła też kolejną dawkę świeżej krwi, m.in. zatrudniając po raz pierwszy w dziejach zdominowanej dotychczas przez mężczyzn redakcji scenarzystki i rysowniczki. Gdy opuszczała swoje stanowisko w roku 2002, połowa żegnającej ją ekipy składała się z przedstawicielek płci pięknej.

Rywalizacja pomiędzy komiksowymi gigantami (bo Marvel rozrósł się do tego stopnia, że i on zasługiwał już na tę nazwę) narastała. Obie strony podkupywały sobie najlepszych twórców, co więcej, zaczęto stosować zagrywki znane ze szpiegostwa przemysłowego, wysyłając do biur konkurencji agentów mających na celu wykradnięcie obiecujących pomysłów. Nigdy, co prawda, nie doszło do żadnego procesu sądowego, ale nieraz zdarzało się, że fabuły zeszytów wypuszczanych w tym samym czasie przez obie strony łączyła ze sobą nie tylko podobna data pojawienia się na rynku ale także fabuła.

Zmieniać zaczęła się forma dystrybucji komiksów.

Do tej pory, jak pamiętamy, ich sprzedażą zajmowały się kioski z prasą. W połowie lat 70. pojawił się jednak nowy biznes, nie traktujący zeszytów z obrazkowymi historiami jako zła koniecznego, lecz główny filar swej działalności. Mowa tu o specjalistycznych komiksowych księgarniach, które zaczęły wyrastać w USA jak grzyby po deszczu. Dzisiaj nikogo one nie dziwią, mamy je również w Polsce (w rodzinnym dla autora tego tekstu Krakowie funkcjonują trzy), ale u zarania tego typu biznesu sklepy te wydawały się pomysłem rewolucyjnym. Koncepcja odniosła sukces i liczba księgarni kierujących swą ofertę do zatwardziałych geeków szybko rosła, na początku lat osiemdziesiątych w USA było ich już około 3000.  Księgarze w przeciwieństwie do kioskarzy nie zwracali wydawcy niesprzedanych egzemplarzy po upływie uzgodnionego wcześniej terminu. Zeszyty, które trafiały do ich placówek, zostawały tam już na zawsze, tak że dany numer,np. Amazing Spider-Man można było kupić w nich (o ile się zachował) nawet kilka lat po premierze. Pociągnęło to za sobą rozwój całej kultury kolekcjonerskie;, komiksy, które dawniej po przeczytaniu często trafiały na śmietnik (bo bądźmy szczerzy, drukowano je na materiale kiepskiej jakości, złośliwi nazywali go uszlachetnionym papierem toaletowym), stały się teraz cennymi artefaktami. Utorować miało to w przyszłości drogę do powstania eleganckich wydań zbiorczych, które dziś dominują na rynku w wielu krajach, choćby i u nas w Polsce. Również w USA, gdzie komiksy tradycyjnie wydawano w postaci serii kilkudziesięciostronicowych zeszytów, tego typu antologie generują sporą część zysków wydawnictw. W XXI wieku na rynku amerykańskim dana opowieść najpierw ukazuje się w kilku częściach jako magazyn, a gdy znajdzie już finał, odpowiedzialna za nią oficyna wypuszcza wydanie zbiorcze niczym nieustępujące w jakości tradycyjnym książkom, a niekiedy nawet je przewyższające pod względem edytorskim.

Lata osiemdziesiąte stały się świadkiem kolejnego kroku w ewolucji komiksu, gatunek dojrzał i światło dzienne ujrzały pozycje przeznaczone sensu stricte dla dorosłych czytelników. DC, którego zarząd przez lata głupio upierał się, że opowieści obrazkowe są rozrywką dla dzieci i półgłówków, zaskakująco dobrze odnalazło się w tej niszy. W roku 1986 jego nakładem ukazał się fenomenalny Powrót Mrocznego –Franka Millera, będący równocześnie jednym z pierwszych tytułów, jakie doczekały się wydania zbiorczego. Zaś w roku 1989 na rynek wszedł pierwszy zeszyt Sandmana wedle pomysłu i scenariusza Brytyjczyka – Neila Gaimana. Ten ostatni komiks miał doprowadzić do ostatecznego końca lekceważenia komiksowego medium. Ciągnąca się przez siedem lat i 75 zeszytów (które później zgromadzono w 10 tomach)seria po dziś dzień uchodzi nie tylko za najwybitniejszy komiks w dziejach, ale także poruszające dzieło literatury wysokiej, którego fanem jest chociażby Stephen King. Jenette Kahn, dostrzegłszy potencjał tkwiący w tym, co dziś nazywa się powieścią graficzną,powołała do życia wyspecjalizowany w tym gatunku imprint DC Vertigo istniejący aż do roku 2020, gdy został zastąpiony przez inicjatywę DC Black Label.

Jedną z ciekawszych postaci biorących udział w zmaganiach między Marvelem a DC jest pochodzący ze Szkocji scenarzysta Grant Morrison. Pracował on dla obydwu wydawnictw, a gdzieś pomiędzy kolejnymi transferami został (a w każdym razie sam tak twierdzi) porwany przez…. kosmitów/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna.

W górę i w dół

W międzyczasie Goodman przeszedł już na emeryturę, a założone przez niego wydawnictwo kilkukrotnie zmieniało właściciela. W końcu w roku 1989 Marvela wykupił, płacąc zań 82,5 miliona dolarów, finansista Ronald Perelman. Nie był on w żadnym razie fanem komiksów, ku decyzji o wejściu na ten rynek pchnął go niesamowity sukces kasowy filmu Batman w reżyserii Tima Burtona. Wbrew wszelkim poprzedzającym  premierę rachubom obraz okazał się olbrzymim hitem przyciągającym do kin miliony widzów. Zachłanność spekulanta z Wall Street wzbudziły nie tyle wpływy z biletów co dochody, jakie wygenerowała sprzedaż gadżetów nawiązujących do bohatera obrazu. Suma ta była niebagatelna, wynosiła bowiem aż pół miliarda dolarów. Perelman zwęszył doskonały interes, a że szans na zakupienie DC nie było, postanowił przejąć Marvela i uczynić go dojną krową.

Wkrótce nowy właściciel krążył po budynku redakcji, wypuszczając kłęby dymu z nieodłącznego cygara i wygłaszając komentarze, od których scenarzystom i rysownikom robiło się słabo. Prowadząca doskonale sprzedającą się serię Uncanny X-men Ann Nocenti usłyszała od niego:

Jeżeli znaczek X potrafi tak dobrze sprzedać komiksy, dlaczego nie dać go na okładki wszystkich tytułów?

Rządy Perelmana przyniosły zmiany mające na celu generowanie dalszych dochodów. Ceny zeszytów Marvela wzrosły z 75 centów do dolara, ale równocześnie polepszono jakość papieru, by przyciągnąć reklamodawców. Choć koszt przestrzeni reklamowej również skoczył w górę do 65 000 dolarów za ogłoszenie na wewnętrznej stronie okładki, firma nie narzekała na brak chętnych chcących reklamować swoje produkty na łamach jej magazynów.

Palący cygara rekin biznesu robił wszystko, by wycisnąć ze swej własności jak najwięcej pieniędzy. Zwiększyła się częstotliwość, z jaką zeszyty pojawiały się na rynku, a zupełnie marginalne dotąd postacie dostawały własne tytuły. Oczywiście łaska ta nie dotknęła wszystkich, było to niemożliwe z racji mnogości fikcyjnych indywiduów zaludniających uniwersum Marvela – gdy na początku XXI wieku oficjalnie policzono wszystkie powstałe przez dekady postaci, okazało się że jest ich… 8000. W latach 90. firma eksploatowała tę barwną czeredę w miarę możliwości, szczególnie dobrze widać to było w przypadku drużyny X-menów. Co prawda, wbrew wizjom snutym przez Perelmana nie dało się umieścić znaczka X w tytule wszystkich wydawanych zeszytów (i bardzo dobrze, bo hipotetyczna zbitka X-Spider-Man brzmi jak tytuł jakiejś produkcji erotycznej), to i tak znaleziono sposób na to, by mutanci zarabiali więcej niż do tej pory, drukując gigantyczną liczbę spinoffów głównej serii, takich jak np. New Mutants czy crossoverów w rodzaju Ery Apocalypse’a.

Prawdziwe szaleństwo miało jednak dopiero nadejść wraz z nową strategią wydawniczą polegającą na mnożeniu wariantów okładek poszczególnych tytułów. Szlak przetarła konkurencja- w roku 1986 DC opublikowało  komiks o przygodach Supermana z dwiema różnymi wersjami okładki- jedna trafiła do kiosków, inna do księgarń komiksowych, a w trzy lata później powtórzono tę sztuczkę w ramach promocji Batmana Burtona, wydając serię Legends of the Dark Knight.

To, w jaki sposób Marvel wykorzystał pomysł przeciwnika, było zagraniem, które zapewne bardzo spodobałoby się Goodmanowi. Pod wpływem Perelmana wydawnictwo zdecydowało się wypuszczać prawie wszystkie swoje tytuły z różnymi wariantami okładek. Liczono na to, że fani o zacięciu kolekcjonerskim kupować będą większe ilości zeszytów opowiadających tę samą historię, by posiadać w swoich zbiorach wszystkie oładki. Idea ta szybko rozrosła się do rozmiarów absurdu – i tak numer pierwszy tworzonej przez Todda McFarlane’a serii Spider-mantrafił na rynek w… trzynastu wersjach.

DC nie pozostawało w tyle i zaczęło prowadzić analogiczną politykę wydawniczą. Konkurenci prześcigali się w coraz większym udziwnianiu tytułowych stron swoich komiksów. Pojawiły się okładki hologramowe, do zeszytów dodawano gadżety w rodzaju kart kolekcjonerskich (które windowały ich cenę), a w przypadku Śmierci Supermana wydawca posunął się do dołączenia do jednego z wariantów zeszytu żałobnej opaski, sam komiks owijając w opakowanie przypominające worek na zwłoki.

Choć powyższe zjawisko ewidentnie było bezczelnym skokiem na kasę fanów, ci ostatni dawali sobie drenować kieszenie. Jako że, cytując słowa Biblii: tam gdzie jest padlina, są i sępy, wkrótce w USA zaroiło się od chcących uszczknąć dla siebie kawałek smakowitego tortu, jakim stał się rynek komiksowy. Nowe specjalistyczne księgarnie zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, a równocześnie zaroiło się od spekulantów, którzy kupowali masowo egzemplarze wszystkich dostępnych na rynku wariacji poszczególnych zeszytów, po czym nawet nie odpakowywali ich z folii, lecz składowali w pudłach, licząc, że z czasem osiągną one ogromną wartość na rynku kolekcjonerskim. Jednym słowem, stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć – historie o superbohaterach przestały być czystą rozrywką, a stały się elementem rozbudowanej bańki spekulacyjnej.

Szalone lata 90. a wraz z  nimi komiksowy boom trwały w najlepsze ku radości zarówno wydawców jak i autorów.

Scenarzystom i rysownikom zaczęto wypłacać procent od dochodów przynoszonych przez tworzone przez nich tytuły.  Związany z X-menami  scenarzysta Chris Claremont zarobił na przygodach swojej drużyny tyle, że kupił samolot. DC, co prawda, kontrolowało mniejszy procent rynku (jego logo nosiło 20% komiksów sprzedawanych przez księgarnie specjalistyczne, podczas gdy dla Marvela odsetek ten wynosił 40%), ale pochodzący z Wielkiej Brytanii scenarzysta Grant Morrison z racji napisania fabuły wydanej w roku 1989 powieści graficznej Azyl Arkham za tantiemy pochodzące z samej przedsprzedaży uzyskał 150 000 dolarów. Na co je jednak wydał, w przeciwieństwie do Claremonta, nikomu nie powiedział, choć biorąc pod uwagę, że ów Szkot określa sam siebie mianem maga chaosu, możliwe, że przeznaczył te pieniądze na środki psychoaktywne lub podróż w poszukiwaniu oświecenia do Nepalu (którą rzeczywiście odbył i jak sam twierdzi, miał zostać w jej trakcie porwany przez kosmitów).

Hossa na rynku komiksowym osiągnęła apogeum w roku 1993, po nim zaczęła się jazda w dół, zakończona spektakularnym pęknięciem bańki spekulacyjnej, które spustoszyło biznes opowieści obrazkowych. Olbrzymia liczba księgarni komiksowych powstałych w latach prosperity przestała być potrzebna i jedna po drugiej zaczęły znikać. Do roku 2000 ich liczba spadła o 75%, a wraz z nią nastąpiło zwężenie kanału dystrybucji. Fani poczuli się zmęczeni nadmiarem nowych serii, crossoverów i wariantów okładkowych, sprzedaż spadała więc na łeb na szyję. W roku 1996 sytuacja była już tak zła, że Marvel złożył wniosek o upadłość, a rok później został wykupiony przez specjalizującą się w produkcji zabawek korporację Toy Biz.

Szalony okres, w którym twórcy historii o superbohaterach byli krezusami, kupującymi wille i prywatne samoloty, dobiegł końca. W XXI wiek branża weszła mocno poobijana, co tym bardziej zaostrzyło rywalizację między Marvelem a DC.

Na noże

W roku 2000 z rekomendacji nowych właścicieli dyrektorem wydawniczym Marvela został Bill Jemas. Szukając dróg przezwyciężenia kryzysu, ostatecznie postanowił odbudować pozycję powierzonej sobie firmy za pomocą ostrej konfrontacji z DC. Bezpardonowa walka miała wzbudzić zainteresowanie publiki,  a równocześnie posłużyć przejęciu jak największej części udziałów w rynku. Był najlepszym człowiekiem do stania na czele kampanii nienawiści – komiksów, co prawda, jak sam przyznawał, aż do podjęcia pracy w Marvelu w ogóle nie czytał, ale cechowała go agresja i brak zahamowań, które już wkrótce miał zaprezentować światu. Na wspólnika dobrał sobie scenarzystę – Joe Quesadę, któremu powierzył stanowisko redaktora naczelnego.

Redakcję Marvela i DC wbijały sobie wzajemnie szpilki już od lat 60, ale do tej pory byłyone podszyte humorem i cechowały je klasa oraz szacunek dla przeciwnika. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro pracownicy obu firm regularnie chadzali razem na lunch i grali w softballa. Teraz jednak czasy przyjacielskiej rywalizacji dobiegły końca, o jakimkolwiek brataniu się z ekipą konkurencji nie było już mowy. Jemas i Quesada zaczęli całkiem otwarcie wypowiadać się w mediach w taki sposób, że nobliwemu Stanowi Lee prawdopodobnie z wrażenia spadł jego słynny tupecik. Dla jasności obrazu poniżej znajdziecie dwa cytaty.

Najpierw Jemas:

Ktoś gdzieś sformułował regułę, że komiksy powinny być chałowe. I większość z tego, co publikuje nasza konkurencja, doskonale ją spełnia

A teraz przytoczmy wypowiedź Joe Quesady, która padła w wywiadzie New York Observera:

K****, co to właściwie jest DC? (…) Chodzi mi o to, że mają Batmana i Supermana, ale nie wiedzą, co z nimi począć. To tak, jakby być gwiazdą porno z największym f****, ale nie móc sprawić, żeby stanął. No do k****!

Styl wypowiedzi kierownictwa zaczął udzielać się pracownikom. Scenarzysta Marvela –  Brian M. Bendis, mający na swoim koncie takie hity, jak Ród M, posunął się do nazwania Wonder Woman wylęgarnią chorób wenerycznych, przeciwstawiając bohaterce DC postać Spider- Woman, lepszej jego zdaniem pod każdym, wliczając w to… wielkość silikonowo powiększonego biustu.

Agresywna strategia podjęta przez Jemasa rozbudziła namiętności fanów Marvela i DC, a że były to już czasy Internetu, w sieci zaroiło się od bitew i pyskówek między zwolennikami obydwu wydawnictw.

DC trzeba przyznać, że do zapasów podchodziło z większą klasą, niejako w smokingu i nie reagowało chamstwem na chamstwo. Jednak wyważenie to niewiele pomogło firmie, która dała nam Supermana. W roku 2001 Marvel wyprzedzał ją w statystykach sprzedaży bezpośredniej o sześć punktów procentowych, a rok później już o jedenaście.

DC może nie grało tak agresywnie, jak przeciwnik, walący je raz po raz po głowie maczugą, ale potrafiło się odgryźć konkurencji, zadając starannie wymierzone ciosy tam, gdzie zadawały one największy ból. W roku 2003 udało mu się podkupić pracującego aktualnie dla Marvela Granta Morrisona, Samozwańczy czarnoksiężnik przy dźwięku fanfar wrócił do oficyny, która wydała jego Azyl Arkham. Ale prawdziwą bombę atomową odpalono dwa lata wcześniej. W roku 2001 w szeregi pracowników DC wstąpił bowiem… Stan Lee.

Lee od lat 90. nie pełnił już żadnych oficjalnych funkcji w wydawnictwie, pod którego sukces podłożył podwaliny. Znajdował się na honorowej emeryturze wynoszącej  milion dolarów rocznie (do tego dochodził nieoficjalny dodatek w postaci pół miliona dolarów przekazywanych z ręki do ręki). Na początku XXI wieku szefostwo Marvela w przypływie nagłego zaślepienia  postanowiło anulować kontrakt człowieka, który mógłby podpisać się pod stwierdzeniem Marvel to ja. DC od razu zwęszyło okazję i zaproponowało Stanowi milion dolarów za stworzenie serii Just Imagine, w której przestawić miał autorską reinterpretację genezy najsłynniejszych herosów wydawnictwa. Ukazała się ona pod koniec 2001 roku, ale nie odniosła sukcesu, w międzyczasie zaś władze Marvela, zorientowawszy się, że transfer Lee do konkurencji jest wizerunkową katastrofą, ściągnęło go do siebie z powrotem, zobowiązując się do dalszego wypłacania wysokiej rocznej renty.

Epilog. Wojna przeniosła się z salonów komiksowych na sale kinowe

W pierwszej dekadzie XXI wieku rywalizacja między Marvelem a DC przeniosła się na nowe pole – sale kinowe, gdzie obecnie toczą się najkrwawsze bitwy komiksowej świętej wojny. Choć to DC przetarło szlaki filmowego medium dzięki doskonale przyjętemu Supermanowi z roku 1979 i młodszemu o dekadę Batmanowi, a u świtu nowego stulecia dało nam wyśmienitą trylogię Mrocznego Rycerza w reżyserii Christophera Nolana, to w chwili obecnej również i na tym polu palma pierwszeństwa należy do Marvela.

Mający swą premierę w roku 2008 Iron Man stał się zaczątkiem spójnego filmowego uniwersum, stanowiącego fenomen w dziejach kinematografii. Na zdjęciu: cosplayer odtwarzający na Comic- Conie w San Diego scenę z filmu/ Źródło: Wikimedia Commons, domena publiczna.

Początkowo działalność Domu Pomysłów w Hollywood ograniczała się do sprzedawania licencji – w ten sposób studio Sony zdobyło prawa do Spider-Mana i postaci z jego otoczenia (co dziś odbija się Marvel Studios bolesną czkawką), a Fox do X-menów. Obydwa studia wykorzystały owe zakupy do nakręcenia serii filmów, które pokazały potencjał drzemiący w obrazach na podstawie marvelowskich komiksów.

Pod  koniec pierwszego dziesięciolecia XXI wieku władze Marvela postanowiły własnoręcznie zająć się kręceniem filmowych przygód swoich herosów. Początkowo projektowi nikt nie wróżył sukcesu, dlatego też, by zminimalizować koszty, do głównej roli w Iron Manie zaangażowano Roberta Downeya Juniora – aktora, którego kariera miała najlepsze chwilę już za sobą, a on sam z powodu długoletnich problemów z narkotykami i alkoholem (w chwili wejścia na plan miał je już za sobą) znajdował się na życiowym zakręcie. Obraz opowiadający o przemianie aroganckiego handlarza bronią, Tony’ego Starka, w zakutego w zbroję obrońcę uciśnionych okazał się kasowym hitem i pociągnął za sobą powstanie rozbudowanego uniwersum. O sukcesie, jaki odniósł Marvel na nowym polu, najlepiej świadczy fakt, że w zaledwie rok po premierze Iron Mana Dom Pomysłów został wykupiony przez Disneya za astronomiczną sumę czterech miliardów dolarów.

Z nowym właścicielem powołane do kręcenia kolejnych odsłon serii Marvel Studios nabrało wiatru w żagle. W trzynaście lat później w skład Kinowego Uniwersum Marvela (MCU) wchodzi już trzydzieści filmów kinowych, oraz seriale, które fani mogą oglądać na platformie Disney Plus. Wszystkie one są ze sobą połączone i dzieją się w jednym spójnym wszechświecie, co czyni z MCU najdłuższą filmową sagę w dziejach kina.

Równocześnie DC próbuje od lat stworzyć własne kinowe uniwersum. Niestety, dotychczasowe starania przyniosły raczej mierny skutek, choć filmy, takie jak Wonder Woman i Aquaman, zdobyły przychylność widzów, przeważająca część produkcji spod znaku dwóch charakterystycznych literek wypada blado w porównaniu z filmami Marvela. Ostatnią odsłonę tego pojedynku obserwowaliśmy tej jesieni, gdy w niewielkim odstępie czasu na kinowe ekrany weszły Black Adam od DC i wchodząca w skład MCU Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu. Recenzje zebrane przez pierwszy obraz były mocno krytyczne, za to marvelowska historia fikcyjnego afrykańskiego królestwa od swojej premiery do chwili (28.11.2022), gdy piszę te słowa, pozostaje liderem box-office’u.

Począwszy od roku 1972 do końca AD 2022, Marvel pozostaje hegemonem rynku komiksowego. Jego panowanie trwa już pięćdziesiąt lat, w trakcie których świat uległ zupełnemu przeobrażeniu, a wraz z nim branża komiksowa. Sprzedaż rzędu 300 000 egzemplarzy, jaką w roku 1975 osiągnął Superman, jest dziś nieosiągalna. Obecnie przeciętny nakład komiksowego zeszytu wynosi 20 000 sztuk, jeśli jest on naprawdę dobry, to czasem skacze do 50 000 zeszytów, co uchodzi obecnie za olbrzymi sukces. I choć komiksy znajdują się dziś w głównym nurcie kultury popularnej, od lat nikt nie naśmiewa się z czytających je dorosłych, a różnorodność ich tematów i konwencji jest oszałamiająca, to nie da się ukryć, że powstanie Internetu i rozwój gier komputerowych znacząco uderzyło w komiksowy światek.

Marvel i DC dziś nie oferują, tak jak w latach 60., masowej rozrywki dla każdego. Opowieści obrazkowe stały się, jakkolwiek dziwnie może to brzmieć, hobby o wiele bardziej elitarnym. Wydawcy tworzą kolejne historie, myśląc nie o setkach tysięcy dzieciaków, które rzucą się na komiksy, lecz grupie oddanych fanów. Superbohaterowie wyrwali się ze stron komiksowych magazynów i ruszyli na podbój wszechświata za pomocą nowych, ekscytujących ścieżek opowiadania historii, jakie oferuje nam XXI wiek. I wszystko wskazuje, że nawet jeśli nakłady papierowych zeszytów będą coraz mniejsze, to ci, którzy narodzili się na ich kartach, pozostaną z nami na długo. Być może na zawsze, podobnie jak ich przodkowie – herosi greckich i nordyckich mitów.