Osobiste gadżety wojskowe, które wygrywają wojny. Prawie nikt o nich nie mówi

Zapraszamy na opowieść o tej części wojny, której prawie nie widać: o drobnych, osobistych gadżetach żołnierza, ukrytych w kieszeniach, pokrowcach i puszkach. Poniżej odkryjecie, jak niepozorne przedmioty po cichu kształtują codzienną praktykę pola walki i coraz częściej przenikają do życia cywilów.
...

Kiedy myślimy o wyposażeniu żołnierza, to w głowie pojawia się zwykle to samo: broń, kamizelka kuloodporna, hełm czy noktowizor. Jednak w cieniu wielkich programów zbrojeniowych i efektownych systemów rakietowych ginie cała klasa drobiazgów, które da się schować do kieszeni czy nawet buta. Tego typu podręczne rzeczy nie robią wrażenia na paradach, ale w praktyce potrafią decydować o tym, czy ktoś wróci z misji, czy przepadnie bez śladu daleko od własnej bazy.

Tego typu wyjątkowy sprzęt bywa projektowany z myślą o konkretnym teatrze działań, ale równie często rodzi się z doświadczeń frontowych, drobnych usprawnień albo wręcz improwizacji. Czasem powstaje w ramach oficjalnych programów badawczych, a czasem z pracy niszowych firm, których produkty dopiero po latach trafiają do wojskowych podręczników. W poniższym zestawieniu zebrałem dla was dziesięć osobistych gadżetówwojskowych, które rzadko trafiają na pierwsze strony portali technologicznych, ale za to mają bardzo konkretne historie bojowe – od jedwabnych map wszytych w ubrania po fluorescencyjne patyczki, które w nocy wskazują drogę całemu plutonowi. 

Jedwabne mapy i karty z ukrytymi planami

Jednym z najbardziej niepozornych, a jednocześnie genialnych gadżetów osobistych w historii były jedwabne mapy ucieczkowe produkowane przez brytyjską sekcję MI9 podczas II wojny światowej. Mapy drukowano na jedwabiu albo cienkich tkaninach syntetycznych, a następnie wszywano w ubrania, chusteczki czy ukrywano w zestawach awaryjnych dla lotników i komandosów, co opisuje m.in. McMaster University Library. Jedwab nie szeleścił, nie gnił tak jak papier, znosił wilgoć i łatwo było go zwinąć w niewielką paczkę, która nie rzucała się w oczy przy pobieżnej rewizji.

Z czasem MI9 zaczęło także wykorzystywać przedmioty kojarzące się wyłącznie z rozrywką. Opisy muzealne i analizy historyczne wskazują, że w części talii kart do gry zamawianych przez US Playing Card Company były ukrywane mapy. Po ich zamoczeniu w wodzie i rozwarstwieniu żołnierz trafiał na cienką, sprasowaną tkaninę z nadrukowanym planem okolicy oraz zaznaczonymi trasami ucieczki, o czym wspomina choćby artykuł Atlas Obscura o jedwabnych mapach oraz tekst o gadżetach MI9 na portalu Spyscape. Z kolei brytyjskie muzeum National Museums Scotland przypomina, że podobne przedmioty były przerzucane do obozów jenieckich w paczkach od rzekomych organizacji charytatywnych, ukrywając narzędzia i mapy w grach planszowych, kartach czy nawet płytach gramofonowych. 

Trudno o bardziej osobisty gadżet: z zewnątrz zwykła chustka czy talia kart, a w środku szansa na przeżycie po zestrzeleniu nad wrogim terytorium. To także dobry przykład, jak daleko posunięte może być myślenie logistyczne, kiedy stawką jest odzyskanie wyszkolonego pilota.

Kieszonkowe peryskopy okopowe, czyli jak bezpiecznie zajrzeć ponad krawędź

W realiach I wojny światowej jednym z najbardziej zabójczych gestów było po prostu wyjrzenie ponad krawędź okopu. Odpowiedzią stały się peryskopy okopowe – proste konstrukcje z lusterkami na obu końcach, które pozwalały obserwować przedpole z bezpiecznej głębokości.  Imperial War Museums opisuje te konstrukcje w rodzaju składanych peryskopów, które mieściły się w niewielkim futerale przypinanym do pasa i nie były wyposażeniem standardowym, lecz prywatnym zakupem żołnierzy.

Dyskusje na forach historyków, takich jak Great War Forum, zwracają uwagę, że kieszonkowe peryskopy kupowano masowo z prywatnych środków, bo wojskowe dostawy nie nadążały za potrzebami, a prosta skrzynkowa wersja z magazynu bywała nieporęczna. Składane peryskopy mieściły się w plecaku, a po rozłożeniu pozwalały nie tylko przeżyć, ale także prowadzić ostrzał pośredni czy korygować ogień artylerii. To klasyczny przykład sprzętu, który z perspektywy sztabu może wyglądać jak drobiazg, ale dla pojedynczego żołnierza często oznaczał różnicę między życiem a śmiercią.

Hymans Pocket Range Finder, czyli co było przed erą dalmierzy laserowych?

Na długo przed pojawieniem się dalmierzy laserowych żołnierze mieli do dyspozycji bardziej analogowe rozwiązania. Jednym z nich był kieszonkowy dalmierz Hymans Pocket Range Finder, opatentowany w 1915 roku w Wielkiej Brytanii. Dzisiejsze aukcje kolekcjonerskie opisują go jako kompaktowy przyrząd optyczny, który dało się przypiąć do oporządzenia albo wsunąć do kieszeni munduru.

Tego typu urządzenia korzystały z prostych zasad trygonometrii i paralaksy – żołnierz przykładał niewielki przyrząd do oka, celował w obiekt i odczytywał przybliżoną odległość ze skali. W epoce artylerii niekierowanej i karabinów maszynowych dobrze określony dystans zwiększał szansę na skuteczną salwę, a przy tym oszczędzał amunicję. Dziś podobne dalmierze wydają się reliktem minionej epoki, ale ich idea przetrwała w nowoczesnych, kieszonkowych dalmierzach laserowych, które działają na tej samej zasadzie – tyle że zamiast optycznej sztuczki używają impulsu laserowego i mikroprocesora.

Zestawy Escape & Evade, czyli kieszonkowy plan B dla tych, którym misja wymknęła się spod kontroli

Współczesny żołnierz sił specjalnych rzadko rusza w teren bez zestawu E&E, co stanowi akronim od słów Escape & Evade. Są to niewielkie pakiety sprzętu przeznaczone do ucieczki i unikania pojmania: od miniaturowych filtrów do wody, przez drut do cięcia, niewielkie ostrza, po klucze do kajdanek i elementy do improwizowanej nawigacji. Firmy specjalizujące się w takim sprzęcie, jak Survival Metrics czy Combat Casuals, sprzedają gotowe zestawy, które ważą około pół kilograma i mieszczą się w jednej kieszeni, a mimo to zawierają kilkadziesiąt drobnych elementów.

Osobną kategorią są zestawy typowo szpiegowskie, które łączą elementy do forsowania prostych zamków, linie do zjazdu, mikroklucze do kajdanek czy miniaturowe piły. Sklepy z wyposażeniem SERE (Survival, Evasion, Resistance and Escape) oferują np. zestawy z płaskimi narzędziami tnącymi, kluczami schowanymi w plastikowych kartach czy wisiorkach, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak zwykła biżuteria. Część z tych gadżetów nigdy nie trafi do katalogów oficjalnego wyposażenia armii, ale funkcjonuje w szarej strefie między sprzętem wojskowym, policyjnym a cywilnymi rynkami survivalowymi.

Multitoolowa saperka, czyli miniaturowa koparka, toporek i piła w jednym

Miano wojskowego gadżetu należy się także narzędziu, które żołnierz zna od ponad wieku: saperce. Historia narzędzi określanych jako entrenching tools (z ang. narzędzi okopowych) sięga co najmniej końca XIX wieku, gdy armie wprowadzały niewielkie łopatki i motyki do indywidualnego kopania okopów i umocnień. 

Z czasem klasyczne łopatki przeszły w formę składanych konstrukcji, które można było złożyć do długości około 60 cm i schować na zewnątrz plecaka. Amerykański saperka M-1943 z II wojny światowej, oparta na niemieckiej składanej łopacie, pozwalała ustawić głownię w trzech pozycjach, a w tym pod kątem około 90 stopni, co zmieniało ją w motykę. Kompaktowe saperki od I wojny światowej służyły oczywiście nie tylko do kopania, ale również jako awaryjna broń w walce wręcz.

Współczesne sprzety tego typu poszły krok dalej i stały się pełnoprawnymi multitoolami. Przykładem jest np. Glock Feldspaten, który łączy składaną łopatę, możliwość ustawienia ostrza do ciosania, teleskopowy trzonek z tworzywa oraz ukrytą w środku piłę długości około 17 cm. Całość waży około 650 gramów i po złożeniu ma mniej więcej 26 cm długości, dzięki czemu mieści się w niewielkim pokrowcu. 

Łopatka z piłą i możliwością rąbania drewna nie kojarzy się dziś z “gadżetem”, ale ma dokładnie tę samą funkcję co nowoczesny multitool, bo daje żołnierzowi kilka podstawowych narzędzi w jednym, składanym pakiecie.

Osobiste filtry, które robią z kałuży napój bogów (wodę)

W materiałach szkoleniowych z zakresu survivalu jeden z podstawowych priorytetów brzmi zawsze tak samo: zadbaj o wodę. W odpowiedzi powstały osobiste filtry, które wyglądają jak grubsza słomka i pozwalają pić z kałuży, strumienia czy jeziora z mniejszym ryzykiem zakażeń. Jednym z najbardziej znanych produktów tego typu jest LifeStraw, a jego nowsza wersja Peak oferuje możliwość picia bezpośrednio ze zbiornika wody lub z miękkiej butelki.

Z punktu widzenia żołnierza czy ratownika taki filtr to typowy gadżet osobisty, który może uratować życie nie tylko w razie wojny, ale byle nietypowej sytuacji, w której zostaniemy odcięci od wody pitnej. Filtry tego typu ważą kilkadziesiąt gramów i mierzą kilkanaście centymetrów, dzięki czemu mieszczą się w kieszeni, a potrafią przefiltrować tysiące litrów wody z bakterii i zanieczyszczeń mechanicznych. Dla wojskowych oddziałów specjalnych czy jednostek rozpoznawczych to oczywisty wybór, ale w niepewnych czasach czy na długich wyprawach jest to świetny gadżet nawet dla przeciętnego Kowalskiego.

Pałeczki chemiczne, czyli neonowe światło prowadzące oddział

W nocy, w zamkniętych budynkach czy w podziemiach żołnierze potrzebują światła, które nie zdradzi ich pozycji tak bardzo, jak klasyczna latarka. Stąd ogromna popularność chemicznych pałeczek świetlnych, które zna każdy turysta, ale mało kto wie, że ich wojskowe wersje są osobną kategorią sprzętu. Firma Cyalume chwali się, że jest jedynym dostawcą chemicznych źródeł światła ChemLight z numerami NSN dla NATO, co oznacza, że jej produkty są standaryzowane i kupowane bezpośrednio przez siły zbrojne w Europie i USA. 

Wersje wojskowe świecą do 12 godzin, oferują światło widzialne lub podczerwone (IR), a więc i dealne do pracy z noktowizją, a przy tym zapewniają widoczność dookoła w promieniu kilku metrów. Drobny plastikowy patyczek staje się więc uniwersalnym narzędziem: można nim oznaczyć lądowisko dla śmigłowca, zaznaczyć wejście do tunelu, oznaczyć rannych do ewakuacji, a w wersji IR prowadzić oddział, który widzi strugę światła tylko w noktowizji.

Tego typu gadżety są stosunkowo tanie, jednorazowe i przez to rzadko wspominane w debacie publicznej, a przecież w praktyce to dzięki nim wiele złożonych operacji wygląda na nagraniach tak płynnie. Dzięki nim żołnierze podczas akcji po prostu lepiej widzą, gdzie iść oraz co zabezpieczyć.

Lustro sygnalizacyjne, czyli “telefon do samolotu”

Lustro sygnalizacyjne należy do najstarszych narzędzi łączności, ale wciąż jest obecne w nowoczesnych wojskowych zestawach survivalowych. Współczesne wersje militarne to cienkie tafle tworzywa lub szkła o wymiarach kilku centymetrów, z centralnym otworem celowniczym i specjalną siatką pozwalającą skierować odbity promień światła dokładnie w stronę samolotu, statku albo oddziału poszukiwawczego. Opisy produktów podkreślają, że odpowiednio użyte lustro potrafi wysłać sygnał widoczny z wielu kilometrów, nawet w warunkach częściowego zachmurzenia.

Takie lustra są lekkie, praktycznie niezniszczalne i coraz częściej traktowane jako element apteczek i indywidualnych zestawów ratunkowych. Nie mają w sobie nic futurystycznego, ale w epoce, w której polegamy na telefonach satelitarnych i łączach szerokopasmowych, są cennym przypomnieniem, że na końcu łańcucha zabezpieczeń warto mieć narzędzie, które nie korzysta z baterii ani sieci. W warunkach, w których elektronika zawodzi, sygnał świetlny nadal działa.

Opaska uciskowa CAT, która stała się standardem w kieszeni żołnierza

Gdy mówimy o gadżetach, zwykle myślimy o sprzęcie ofensywnym albo narzędziach. Tymczasem jeden z najważniejszych kieszonkowych wynalazków ostatnich dwóch dekad dotyczy medycyny pola walki. Combat Application Tourniquet (C-A-T) to kompaktowa opaska uciskowa zaprojektowana tak, aby żołnierz mógł założyć ją samodzielnie jedną ręką. Producent, North American Rescue, chwali się, że testy amerykańskiego Instytutu Badań Chirurgicznych w armii wykazały stuprocentową skuteczność w tamowaniu krwotoków z kończyn, o czym można przeczytać w opisie wersji Gen7.

Nowsza generacja opasek CAT ma uproszczoną procedurę zakładania i zmodyfikowaną klamrę, dzięki czemu łatwiej prawidłowo dociągnąć taśmę w stresie i to nawet z ubrudzoną krwią ręką. Polski sklep z BHP i EDC opisuje z kolei, że opaska CAT jest standardem w zestawach taktycznych i uznawana za jedno z podstawowych narzędzi w ratownictwie taktycznym TCCC. Jest to gadżet, którego żaden żołnierz nie chce nigdy użyć, ale który w praktyce trafił do kieszeni i na oporządzenie setek tysięcy ludzi. W połączeniu z nowoczesnymi opatrunkami hemostatycznymi i odpowiednim szkoleniem zmienił praktykę pola walki, bo w wielu przypadkach poważny uraz kończyny przestał automatycznie oznaczać wyrok śmierci.

Kieszonkowe zestawy survivalowe SERE, czyli całe wyposażenie w puszce

Na koniec warto wrócić do czegoś, co łączy wiele powyższych pomysłów. Współczesne wojskowe zestawy survivalowe w formie niewielkich puszek czy płaskich saszetek często stanowią kompilację miniaturowych akcesoriów: krzesiw, linek, żyłek wędkarskich, igieł, drutu, miniaturowych latarek czy tabletek do uzdatniania wody. Firmy sprzedające zestawy oznaczone jako Escape & Evade czy SERE chwalą się, że w jednym pakiecie o masie poniżej 0,5 kg mieszczą pełną piramidę priorytetów survivalu dla operatora działającego w odcięciu od głównych sił.

Historyczne odpowiedniki takich zestawów istniały już w II wojnie światowej, kiedy do tratw ratunkowych dokładano małe pakiety z żywnością, haczykami na ryby, tabletkami do uzdatniania wody czy prostymi narzędziami. Dzisiejsze kolekcjonerskie aukcje pokazują, jak wyglądały takie komplety. Były to niewielkie puszki z kilkoma przegródkami, które miały pomóc rozbitkowi przetrwać pierwsze dni na morzu. Współcześnie zmieniły się materiały i jakość wykonania, ale idea pozostaje niezmienna: żołnierz ma mieć przy sobie minimalny zestaw narzędzi, dzięki którym przetrwa do czasu ewakuacji.

Niepozorne wojskowe drobiazgi, które ratują skórę

Wszystkie te gadżety łączy jedna cecha: dla laika są niewidoczne. Na zdjęciach z frontu widzimy hełmy, karabiny i pojazdy, natomiast jedwabne mapy, peryskopy, opaski uciskowe, chemiczne pałeczki świetlne i przeróżne gadżety na czarną godzinę giną w tym tle. Jednak to one od dziesięcioleci rozwiązują bardzo konkretne problemy na poziomie pojedynczego żołnierza. Jednocześnie te same rozwiązania coraz częściej przenikają do świata cywilnego. W sklepach znajdziemy filtry do wody inspirowane wojskowymi zestawami survivalowymi, w apteczkach samochodowych pojawiają się opaski typu CAT, a turystyczne peryskopy czy sygnałowe lusterka można kupić bez znajomości ich frontowej historii. Patrząc na nie jak na gadżety, łatwo przegapić fakt, że w tle stoi kilkadziesiąt lat doświadczeń z konfliktów zbrojnych i bardzo twarde lekcje, które ktoś musiał odebrać w terenie.