
Sieć czujników oplatająca całą planetę
Międzynarodowy System Monitorowania to nie projekt z powieści science-fiction, lecz działająca od ponad dwóch dekad rzeczywistość. Składa się na niego setki stacji rozmieszczonych w strategicznych punktach globu, które rejestrują cztery rodzaje sygnałów: wstrząsy sejsmiczne, fale dźwiękowe w oceanach, infradźwięki w atmosferze oraz śladowe ilości pierwiastków promieniotwórczych w powietrzu. To technologiczna sieć bezpieczeństwa o ogromnej czułości. Możliwości tego systemu ilustruje wypowiedź sejsmologa Thorne’a Laya:
Zasadą jest, że możemy monitorować wszędzie na świecie do około magnitudy 4 w przypadku podziemnej eksplozji i być w stanie zidentyfikować ją jako eksplozję, a nie trzęsienie ziemi. Odpowiada to eksplozji o mocy około kilotony, co stanowi jedną piętnastą rozmiaru bomby z Hiroszimy.
Czytaj też: Natura podpowiada atomowi jak być wydajniejszym. Naukowcy odkryli sposób na potrojenie mocy reaktorów
W rejonach dawnych poligonów jądrowych, gdzie skalibrowano urządzenia na podstawie setek historycznych detonacji, czułość jest jeszcze wyższa. System potrafi tam wyłapać zdarzenia o sile znacznie poniżej jednej kilotony.
Próby Korei Północnej nie uszły uwadze
Najlepszym, choć niezamierzonym, dowodem na skuteczność globalnego nadzoru są testy przeprowadzane przez Koreę Północną. Ten ostatni kraj, który otwarcie detonował ładunki jądrowe w latach 2006-2017, za każdym razem umieszczał je głęboko pod ziemią na swoim poligonie Punggye-ri. Mimo to każda eksplozja była natychmiast wykrywana dzięki charakterystycznym sygnałom sejsmicznym, a często także dzięki wykrywalnym w atmosferze produktom rozszczepienia. Teoretycznie można próbować stłumić falę sejsmiczną, przeprowadzając wybuch w ogromnej, pustej komorze podziemnej. Praktyka jest jednak inna: na świecie jest bardzo niewiele naturalnych pustek skalnych wystarczająco dużych, by pomieścić eksplozję nuklearną. Nawet gdyby taką znaleźć, strategia ta nie eliminuje sygnału, a jedynie redukuje go o jeden rząd wielkości, co i tak nie uchroniłoby testu przed wykryciem.
Jedynymi strategiami, które kiedykolwiek znacząco zmniejszyły dźwięk, jest detonacja wewnątrz dużej pustki. Jest to nieefektywny sposób tłumienia. I to prowadzi do ogólnej akceptacji w środowisku badawczym, że nie przeoczyliśmy eksplozji jądrowych – dodaje Lay
Potwierdzenie nuklearnego charakteru zdarzenia opiera się na dwóch filarach. Pierwszym jest skala, gdyż eksplozje chemiczne nie są w stanie wygenerować wstrząsów o magnitudzie przekraczającej 6. Drugim, niepodważalnym dowodem, są specyficzne izotopy promieniotwórcze, które powstają wyłącznie w reakcji rozszczepienia jąder atomowych. Nawet przy podziemnych testach gazy te często przedostają się na powierzchnię przez szczeliny w skałach. Nowoczesne stacje pomiarowe, takie jak ta w niemieckim Schauinsland, dysponują systemem pobierającym próbki powietrza co sześć godzin, czyli cztery razy częściej niż starsze rozwiązania. Są też niezwykle czułe na śladowe ilości promieniotwórczych gazów szlachetnych, takich jak ksenon. Ta konkretna stacja ma długą historię – w 1953 roku wykryła opad promieniotwórczy po amerykańskim teście w Nevadzie, a w 1980 zarejestrowała ostatnią naziemną eksplozję przeprowadzoną przez Chiny.
Czy zatem powrót do testów ma sens?
Patrząc z czysto technicznego punktu widzenia, argument o tajnych testach konkurencji wydaje się słabo osadzony w rzeczywistości globalnego systemu monitorowania. Nauka oferuje dziś narzędzia, które czynią świat znacznie bardziej przejrzystym niż w czasach zimnej wojny. Decyzja o wznowieniu prób miałaby więc przede wszystkim charakter polityczny, wysyłając niezwykle destabilizujący sygnał i podważając dziesięciolecia międzynarodowych wysiłków na rzecz ograniczenia broni atomowej. Inwestycja w dyplomację i utrzymanie istniejących traktatów wydaje się – przynajmniej na podstawie dostępnych faktów – znacznie bezpieczniejszą i rozsądniejszą ścieżką.