Kość niezgody
Wskazywanie “internetowym palcem” na wiadomości tworzone przez innych nie spodobało się wydawcom, czyli faktycznym autorom artykułów i notek prezentowanych przez mechanizmy w rodzaju Google News. Gavin O’Reilly, prezydent Światowego Stowarzyszenia Wydawców Gazet (WAN), uważa, że agregatory treści “istnieją głównie dzięki kolekcjonerom tradycyjnych informacji oraz treści i czerpią swe dochody ich kosztem”.
Coś w tym na pewno jest – w końcu zamiast zajrzeć do Onetu, mogę zerknąć do NetSprintowego Donosiciela (www.netsprint.pl/serwis/news) i przeczytam te same wiadomości. Zapamiętam jednak nie Onet, Rzeczpospolitą czy Gazetę Wyborczą, a NetSprinta. Rzeczywiście, ktoś robi sobie markę, korzystając z renomy i pracy innych.
Wielkie możliwości w zasięgu ręki
Czy jednak agregatory treści są takie złe? Moim zdaniem – absolutnie nie! Czy zajrzałbym kiedykolwiek do serwisu indonezyjskiej agencji prasowej ANTARA albo hinduskiego dziennika The Indian Express w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji, gdyby nie Google News? Nawet nie miałbym pojęcia, że takie serwisy istnieją! A jeśli bym je znał, to skąd mógłbym wiedzieć, że akurat 14 kwietnia czy 24 listopada znajdę tam interesującą informację na niszowy temat, którym się pasjonuję?
Pod prąd postępu
Moim zdaniem wydawcy powinni więc być szczęśliwi, że ktoś wpadł na pomysł stworzenia agregatorów treści. Owszem, zarobi na tym Google i NetSprint, ale zyskają też “producenci” treści. Stanowisko wydawców przywodzi mi na myśl postawę psa ogrodnika, który sam nie zje, ale i nikomu nie da.
Atak mediów na wyszukiwarki to przykład, jak kolejna grupa interesów broni swoich zagrożonych pozycji, usiłując zdeprecjonować osiągnięcia mediów cyfrowych. Oby zwyciężył rozsądek i… nowoczesna technologia, a nie ciśnienie wytwarzane przez skostniałe koncerny.