Od internauty do milionera

Osoby, które nie wyrobiły sobie jeszcze odruchu automatycznego kasowania spamu, zapewne natknęły się w swojej skrzynce na… rekomendacje giełdowe. Spam giełdowy – bowiem takie miano zyskało owo zjawisko – to nowy pomysł spamerów na dorobienie się kosztem innych.
zdjęcie giełdy

Od internauty do milionera

Jednym z analityków giełdowych, których nazwisko w krótkim czasie stało się znane, jest Giseli Blecher-Stratmann. Ta ekspertka była doradczynią wielu tysięcy drobnych inwestorów. Przyczyniły się do tego setki milionów emaili rozesłanych po całym Internecie, zawierających jej rekomendacje kupna konkretnych spółek giełdowych. Rzecz w tym, że Giseli Blecher-Stratmann… nie istnieje. Wymyślono ją na potrzeby szwindlu. Spamerzy najpierw obierali za cel tak zwane groszowe akcje, czyli akcje spółek, które kosztują po kilka centów za sztukę, następnie kupowali duży pakiet takich papierów wartościowych, by wreszcie rekomendować je komu tylko popadnie, obiecując ponad dwudziestoprocentowe zyski w ciągu kilku tygodni.

Mało kto dał się na to nabrać. Jednak w skali kilkuset milionów adresatów mało kto oznacza kilka tysięcy osób. Gdy ci wszyscy ludzie jednocześnie zaczęli składać zamówienia na walory jednej spółki, jej akcje błyskawicznie wystrzeliły w górę o kilkadziesiąt procent. Efekt było widać już po kilku godzinach. W tym czasie spamerzy upłynniali własne udziały z oszałamiającym zyskiem. Niestety, bardzo szybko wartość takiej spółki wracała do poprzedniego poziomu albo wręcz spadała jeszcze niżej, a ofiary spamu zostawały na lodzie.

Sądzony obecnie w USA “król spamu”, czyli Alan Ralsky, zarobił w ten sposób około trzech milionów dolarów. Natomiast większość zachęconych przez niego osób nic nie zyskała albo wręcz straciła pieniądze – spóźniły się one bowiem ze spieniężeniem akcji. Na razie na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych nie było jeszcze przypadku takiej manipulacji. Jednak na giełdach w Nowym Jorku, Londynie czy Frankfurcie zdarzają się one coraz częściej.

Internetowe szwindle na giełdzie

Nic dziwnego, że wśród wszelkiej maści oszustów giełdowych Internet stał się tak popularny. Dzięki globalnej Sieci można w dowolnej chwili złożyć zlecenie zakupu akcji, kupić je po ustalonej cenie i znowu sprzedać – na całym świecie, na każdej giełdzie papierów wartościowych. Ułatwia to wprawdzie handel akcjami, ale także oszustwa.

W połowie marca nieznani sprawcy za pośrednictwem emaili informowali o finansowych tarapatach notowanego na londyńskiej giełdzie dużego banku HBOS. Cena akcji natychmiast poszła w dół, w ciągu godziny spadając o 20 proc. – to oznacza, że wyparowało 3,8 miliarda euro. Niedługo potem cena akcji firmy brokerskiej MF spadła na nowojorskiej giełdzie o 65 proc. Mówiło się, że główny udziałowiec musiał wycofać się z interesu z powodu problemów finansowych. Pikantny szczegół: wspomniana osoba w rzeczywistości nie była w posiadaniu żadnych akcji firmy. Twórcy tych plotek spekulując na spadającej cenie akcji, w obu przypadkach zarobili ponad 100 milionów euro.

Fałszywe informacje i plotki nie są na giełdzie żadną nowością. Zmieniły się tylko metody ich rozsiewania. Dawniej maklerzy z Londynu czy Frankfurtu, a później przez moment także z Warszawy, dzwonili do kolegów z Nowego Jorku, by ustalić aktualne notowania dolara czy dowiedzieć się, jak wygląda indeks Dow Jones. Podczas takich rozmów nie tylko służbowe informacje, ale i plotki szybko przemierzały ocean. Dzisiaj dzieje się to jeszcze szybciej. Wystarczy wejść na internetowe forum poświęcone inwestycjom albo sprawdzić pocztę.

Transakcje w ułamkach sekund

Na początku lat 90. na warszawskiej giełdzie roiło się od młodych maklerów w charakterystycznych czerwonych szelkach. Podczas sesji panowała atmosfera nerwowości, a zlecenia zapisywane na kolorowych kartkach zmieniały właścicieli, przechodząc z rąk do rąk. Dzisiaj w budynku giełdy wieje nudą. – Podczas sesji nic się na parkiecie nie dzieje – przyznaje Dariusz Marszałek z biura prasowego Giełdy Papierów Wartościowych (GPW). Nawet gdy telewizja relacjonuje ostatnie wydarzenia z parkietu, to korespondent stoi na tle tablicy notowań znajdującej się w sali konferencyjnej. Na parkiecie najczęstszym gościem są osoby odwiedzające budynek. Ten spokój jest jednak pozorny. Na giełdzie inwestuje obecnie już 900 tys. osób. Przynajmniej tyle ma założone rachunki maklerskie. Inwestorzy przenieśli się na wirtualny parkiet, który istnieje dzięki potężnemu systemowi komputerowemu, jakim musi dysponować każda nowoczesna giełda. System należący do GPW nosi nazwę Warset.

Warset jest obecnie w stanie obsłużyć 180 operacji giełdowych na sekundę. To w zupełności wystarczy na potrzeby polskiego parkietu. Przypadki przeciążenia systemu obecnie się nie zdarzają. – Takie sytuacje miały miejsce tylko podczas kilku intensywnych sesji jeszcze przed zwiększeniem wydajności systemu – mówi Dariusz Kułakowski, dyrektor generalny ds. technologii GPW. Mimo to jeszcze w tym roku planowane jest podniesienie wydajności systemu do 1000 zleceń na sekundę.

Mimo że nie ma bezpośredniego zagrożenia dla wydajności systemu, wykonywane są symulacje skrajnych sytuacji. – Podczas testów obciążeniowych nasz system giełdowy przetworzył w godzinę około 350 tys. transakcji, nie osiągając maksimum wydajności – zapewnia dyrektor Kułakowski. Podkreśla przy tym, że nawet przeciążenie systemu nie spowodowałoby jego zablokowania, a mogłoby skutkować jedynie opóźnieniami przy realizacji części transakcji.

Wiadomo, że im system jest większy i bardziej skomplikowany, tym łatwiej o awarię. Administratorzy GPW są przygotowani na taką ewentualność. – Awaria jednego z elementów – procesora, dysków czy komputera – nie skutkuje przerwą w pracy samego systemu. Natomiast w przypadku braku zasilania system posiada zabezpieczenia w postaci zdublowanego systemu UPS. Zaś w razie długotrwałej awarii uruchomiony zostanie agregat prądotwórczy – wyjaśnia Kułakowski.

Gdyby doszło do realizacji najczarniejszego scenariusza, to warszawska giełda dysponuje jeszcze ośrodkiem zapasowym. – W przypadku kompletnej awarii ośrodka podstawowego bądź jego niedostępności zapasowy system zapewni ciągłość pracy Warsetu – dodaje Dariusz Kułakowski.

Kupuj! Nie kupuj!

To jednak ma niewielkie znaczenie dla zwykłego internauty, choć oczywiście dobrze jest mieć świadomość stabilności i niezawodności systemu, od którego zależą nasze pieniądze. Lecz na giełdzie to jeszcze nie wszystko. Trzeba przecież wiedzieć, które aukcje kupić i kiedy je upłynnić. Tu także przychodzi z pomocą Sieć.

Kiedyś giełdowi gracze czerpali wiedzę z fachowej literatury i od bardziej doświadczonych kolegów. Często, nim jeszcze na dobre poznali specyfikę inwestycji giełdowych, musieli sporo stracić, by później zacząć zarabiać. Dzisiaj zdobyć wiedzę jest teoretycznie dużo łatwiej. Tysiące serwisów finansowych oferuje analizy, wykresy i porady. Rzecz w tym, że często rekomendacje wzajemnie się wykluczają. Gdy jedni radzą, by kupować, inni to stanowczo odradzają. Na forach można znaleźć wypowiedzi, których autorzy w bardzo fachowy sposób analizują sytuację danych spółek albo nawołują: “Ludzie, kupujcie X”.

Takie osoby na ogół są w posiadaniu danych akcji i starają się na niewielką skalę wykorzystać ten sam mechanizm, który stosują spamerzy. Sztuką jest więc odsiać informacje pożyteczne od bezwartościowych. Pomagają w tym olbrzymie archiwa na temat każdej notowanej firmy gromadzone przez większość serwisów finansowych. Tam nie tylko przejrzymy wykresy czy statystyki, ale również dowiemy się o wszystkich istotnych wydarzeniach z ostatnich kilku lat, jak np. rezygnacja członka zarządu. Przy odrobinie wysiłku możemy przeanalizować kilka lat wstecz, by sprawdzić, jaki wpływ na kursy akcji miały różne informacje.

Jeśli mimo to ktoś wciąż nie jest pewien, czy jest już gotów zaryzykować swoje pieniądze, wcale nie musi tego robić, by spróbować gry na giełdzie. Liczne serwisy finansowe umożliwiają grę na sucho. Po zarejestrowaniu się internauta dostaje rachunek o podobnej funkcjonalności jak w przypadku konta w prawdziwym domu maklerskim. Może składać zamówienia, spieniężać aktywa, a gdy zmuszą go do tego okoliczności – również zaciągnąć kredyt. Jedyna różnica polega na tym, że pieniądze, którymi obraca, są wirtualne.

Na ogół internauci dostają na starcie określoną kwotę, np. serwis finansowy bankier.pl daje wirtualne 100 tys. zł plus możliwość zaciągnięcia kolejnych 100 tys. zł kredytu. Uczestnicy zabawy mogą ze sobą współzawodniczyć o miejsce w rankingu na posiadacza najbardziej zyskownego portfela. Czasami zajęcie najwyższych pozycji premiowane jest nagrodami pieniężnymi lub rzeczowymi. Na przykład dom maklerski X-Trade Brokers niedawno jako główną nagrodę dla najbardziej efektywnego inwestora oferował nowy samochód Porsche Cayman.

Powierz pieniądze komputerowi

Jeśli mimo tych wszystkich udogodnień ktoś wciąż boi się osobiście inwestować, z pomocą przychodzą mu fundusze inwestycyjne. W trudnych czasach – gdy indeksy sukcesywnie lecą w dół, jak ostatnio – wielu doradców inwestycyjnych rekomenduje tzw. fundusze hedgingowe. Zazwyczaj najlepiej radzą sobie one właśnie w takich warunkach. Gdy panuje hossa, na ogół mają słabsze wyniki niż ich agresywne odpowiedniki. Ale podczas bessy czują się naprawdę nieźle.

Dlaczego właściwie radzą sobie one tak dobrze, gdy większość aktywów tanieje? Odpowiedź jest prosta: w przypadku wielu “hedgów” decyzje o kupnie i sprzedaży podejmują nie ludzie, tylko programy komputerowe. Robią to na podstawie bazy danych zawierającej fakty dotyczące minionych notowań. Im obszerniejszą bazą danych dysponują, tym ich analizy są trafniejsze. Dlatego właściciele funduszy hedgingowych nie oszczędzają na sprzęcie. Na przykład jeden z takich funduszy

o nazwie TBF, ma do dyspozycji stworzoną przez firmę Oracle bazę, w której zgromadzono historię notowań z ostatnich 120 lat.

omputer próbuje powiązać ze sobą ogromną ilość danych: w jakich okolicznościach ceny akcji banków, firm ubezpieczeniowych, elektrowni itp. spadały bądź wzrastały; jak obecnie kształtuje się sytuacja na rynku; czy to dobry moment, by kupić lub sprzedać konkretne udziały; które wyniki są właściwe w danym momencie. Komputer ustala to wszystko na podstawie złożonych algorytmów. Każdego ranka system opracowuje swój dzienny harmonogram zajęć: które elementy funduszu sprzedać i jakie nowe pozycje dodać. Zarządzający funduszem oczywiście kontrolują wyniki analizy. Wszystko, co muszą zrobić, to właściwie zaprogramować komputer, a on wykona pozostałą robotę.

Taki system jest jednak źródłem dużej liczby błędów, z którymi komputer sam nie jest w stanie sobie poradzić. Bowiem może on pracować tylko na tyle dobrze, na ile pozwala mu na to wprowadzony algorytm. A algorytmy wciąż tworzą ludzie.

Jeśli giełdowy system komputerowy ulegnie awarii, ceny akcji polecą na łeb na szyję.

Jeśli giełdowy system komputerowy ulegnie awarii, ceny akcji polecą na łeb na szyję.

Krach systemu

Awaria systemu komputerowego na giełdzie

19 października 1987 roku został zapamiętany jako czarny poniedziałek w historii giełdy. Nowojorski indeks Dow Jones stracił 22 procent.

Winę za to ponosiły błędnie zaprogramowane komputery, które wywołały lawinę tak zwanych automatycznych poleceń sprzedaży (ang. stop-loss-orders): w panice wyprzedawały one akcje, gdy cena tych ostatnich spadła poniżej konkretnej wartości – to wpłynęło na wszystkie rynki akcji na całym świecie.

Tokijska giełda musiała zostać zamknięta 19 stycznia 2006 roku o 20 minut wcześniej niż zwykle. Szefowie giełdy byli zaniepokojeni stanem systemu komputerowego. System obrotu papierami wartościowymi został zaprojektowany tak, by obsłużyć cztery miliony zamówień dziennie, a tego pamiętnego dnia niewiele brakowało, by ta liczba została przekroczona. Strach przed załamaniem rynku akcji, który błyskawicznie opanował parkiet, spowodował 3-procentowy spadek japońskiego indeksu Nikkei. Komputery na nowojorskiej giełdzie papierów wartościowych nie zostały zaprojektowane do handlowania akcjami o pięciocyfrowej wartości. System się załamał, kiedy akcje jednej ze spółek w listopadzie 1992 roku po raz pierwszy osiągnęły wartość 10 tys. dolarów.
Kanadyjski indeks giełdowy VSEI odnotował wzrost rzędu 50 proc. jednego dnia w 1983 roku. Powód? Odkryto, że program komputerowy błędnie dokonywał zaokrągleń, kalkulując wartość indeksu przez poprzednie dwa lata. Indeks VSEI trzeba było natychmiast przekalkulować, gdy tylko błąd został naprawiony.