Wymarzone randki po “tamtej stronie”

Świat technologii jest zimny i bezduszny – Walentynki to po prostu niezły biznes (ach, te pendrive’y w kształcie serduszek). Jedni je obchodzą, inni nie, ale tak naprawdę ciężko je zignorować. Bo nawet jeśli wstawimy na facebooka obrazek z treścią “Precz z miłością na jeden dzień”, to jednak i tak w jakiś sposób o tym wszystkim myślimy. Nie bójcie się – nie będę podawała tu żadnych przepisów na idealne walentynki. Ale chcę Was zabrać w krótką podróż przez moje wymarzone, wirtualne randki z bohaterami, których darzę głębokim uczuciem platonicznej miłości. No bo który gracz nie będzie dziś wzdychał do swoich poligonowych postaci?
Wymarzone randki po “tamtej stronie”
fot.insanelygaming.com

fot.insanelygaming.com

Budzę się w kajucie, a obok mnie na łóżku leży nowiutka M-92 Modliszka obwiązana czerwoną kokardką. Sprawdzam data pad i widzę wiadomość od mojego ukochanego, turiańskiego przyjaciela: “Meet me on the Citadel”. Wskakuję w pancerz i lecę tam jak na skrzydłach. Garrus jak zwykle wygląda świetnie. Szarmancko chwyta mnie pod rękę i zabiera na dachy Prezydium. Po drodze dziękuję mu za nową snajperkę i cieszę się, że chce mi pokazać swoje ulubione miejsce. Czuję lekką adrenalinę stojąc tam i wpatrując się w długie ramiona Cytadeli – w końcu robimy coś nielegalnego. A potem Vakarian wyzywa mnie na pojedynek w strzelaniu do butelek. I oczywiście udaję, że pudłuję – niech się chłopak cieszy;). Widy od Jokera nie nauczyły go jeszcze dobrze obchodzić się z kobietami, ale nie mam nic przeciwko przejęciu inicjatywy. Może on jest mistrzem kalibracji działek na Normandii, ale czas najwyższy by nauczył się także kalibrować hmm…inne sprzęty;).

Popołudnie zamierzam spędzić w zupełnie innym świecie. Udaję się do przytulnej knajpki z przeszklonym sufitem, położonej tuż przy katedrze. Kelner chce mi wcisnąć Virility, ale ja preferuję zwykłą colę. Zerkam nerwowo w komórkę – gość ma już 15 minut spóźnienia. Może spękał przed randką w ‘ciemno’? Nagle po stole przelatuje jakiś cień. Zerkam w górę i widzę zbliżający się w zastraszającym tempie duży, czerwono-czarny kształt. Szklany sufit pęka w drobny mak z wielkim hukiem i tylko kątem oka widzę spadającego plecami do dołu człowieka, który wystrzeliwuje ostatnią serię pocisków w powietrze, a następnie robi salto równocześnie chowając pistolety do kabury i z niebywałą gracją siada tuż naprzeciwko mnie. Poprawia dłonią zwichrzone włosy i mówi zawadiacko patrząc mi w oczy “Hello, my name is Dante”. Nie mogę oderwać oczu od jego lekko rozchylonych ust, gdy opowiada mi o najbardziej szalonych zakątkach Limbo… Gdy wychodzimy na zewnątrz i on zapala papierosa, pytam go: -” Dasz potrzymać?”. Otwiera szerzej oczy, rozgląda się dookoła i dziwi się, czy na pewno chcę tutaj. Kiwam głową, przybliżam się podekscytowana, stojąc do niego twarzą obejmuję go ramionami i… wyciągam zza jego pleców Rebellion. Dante gasi fajkę i śmieje się, gdy nie mam dość sił by unieść ten olbrzymi, przepiękny miecz. Mówi, że ma dla mnie lepszy pomysł i tym razem to on przysuwa się bliżej, obejmuje mnie jedną ręką w pasie, a drugą wyciąga w kierunku szczytu katedry. “Gotowa na ostrą jazdę?” – pyta. Kiwam głową i za chwilę lecimy już w powietrzu tak szybko, że aż brakuje mi tchu…

Zmęczona po całym dniu marzę tylko o gorącej kąpieli… Elfickie łaźnie – to jest to! Udaję się do opuszczonego zakątka, porośniętego czerwonymi różami. Rozbieram się do naga i nurkuję w rozgrzanej wodzie. To były świetne Walentynki… Nagle przez parę unoszącą się w powietrzu dostrzegam znajomy kontur postaci z długimi, białymi włosami.

– Gwynbleidd, Ty tutaj?

– Mhm… – odpowiada z uśmiechem.