Cień Czarnobyla

Bez względu na to, jaki jest nasz stosunek do energetyki atomowej, fakty są takie, że nasz kraj jest otoczony elektrowniami jądrowymi. Tego typu działające placówki znajdziemy w Czechach, na Słowacji, na Ukrainie, w Szwecji, czy w Niemczech. Przy czym nasi zachodni sąsiedzi już jakiś czas temu (po katastrofie w japońskiej Fukushimie) zadeklarowali rezygnację z atomu. Bezpośrednio po spowodowanej potężnym tsunami awarii w elektrowni Fukushima Daiichi, Niemcy wyłączyli osiem z siedemnastu działających w ich elektrowniach jądrowych reaktorów, a kanclerz Merkel zadeklarowała całkowitą rezygnację z atomu do 2022 roku. W takiej sytuacji pytanie “czy my mamy inwestować w atom?” wydaje się dość rozsądne. Przecież skoro tak rozwinięte państwo i potężna gospodarka rezygnują z tej formy generowania energii, to czy my mamy w nią w ogóle wchodzić Odpowiedzi dostarczy poniższy graf, przedstawiający miks energetyczny naszych zachodnich sąsiadów.
Człowiek w zielonym kombinezonie ochronnym i masce przeciwgazowej; na masce górski krajobraz i symbol promieniowania jonizującego.
Człowiek w zielonym kombinezonie ochronnym i masce przeciwgazowej; na masce górski krajobraz i symbol promieniowania jonizującego.

Miks energetyczny naszych zachodnich sąsiadów – zwróćcie uwagę na udział energetyki odnawialnej (graf. cleanenergywire.org)

Moce zainstalowane instalacji OZE w Niemczech mówią same za siebie. Niemcy w roku 2018 mieli większą moc samych tylko elektrowni wiatrowych od mocy elektrowni opalanych węglem kamiennym i brunatnym razem wziętych. Tym samym odpowiedź jest prosta – po prostu Niemców na to stać – w sensie energetycznym. Polska może w tej chwili co najwyżej pomarzyć o takich proporcjach energetyki odnawialnej do energetyki bazującej na paliwach kopalnych. Nasz problem polega jednak na tym, że mamy coraz mniej czasu – inwestowanie w rozproszone źródła energii, takie jak turbiny wiatrowe, panele solarne i inne OZE wymaga również inwestowania w inteligentne sieci energetyczne, których w Polsce na dobrą sprawę nie mamy.

Niemcy mają już na tyle rozwiniętą energetykę ze źródeł odnawialnych, że mogą sobie pozwolić na rezygnację z atomu, poza tym wiele niemieckich siłowni nuklearnych to stare konstrukcje. W miksie energetycznym Polski ponad 80 procent energii wytwarzanej jest z węgla. Tymczasem z węgla musimy zrezygnować, a zapotrzebowanie na energię nie będzie maleć, wręcz przeciwnie. W 2019 moc polskiego systemu energetycznego to ok. 42 GW. Szacuje się, że w 2040 roku będziemy potrzebować ok. 73 GW, a roczna produkcja energii ma się zwiększyć z dzisiejszych 165 TWh do 232 TWh. Tak przynajmniej wynika z przedstawionych pod koniec 2018 roku założeń polityki energetycznej państwa. Oczywiście do założeń PEP 2040 nie ma się co przywiązywać, gdyż będą one co jakiś czas (zdaniem ministra Tchórzewskiego – co dwa lata) rewidowane. Dla naszych rozważań istotne jest to, że w miksie energetycznym 2040 17% energii ma być generowanej właśnie z elektrowni jądrowych. To wciąż mało, porównajmy to z kolejną mapką:

Polska jest otoczona elektrowniami jądrowymi (źródło: NIK na podstawie danych MAEA-PRIS)

Jak widać nasi sąsiedzi, w tym również Niemcy (mimo deklaracji całkowitej rezygnacji z atomu), wciąż z powodzeniem korzystają ze swoich elektrowni jądrowych. Kolejne siłownie są budowane, m.in. w Finlandii, czy nieoznaczonej jeszcze na powyższej mapce – Białorusi. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że to czy w danym kraju powstanie elektrownia nuklearna czy też nie, powinno zależeć od racjonalnych decyzji uwzględniających przede wszystkim interes energetyczny państwa, na terenie którego dana siłownia nuklearna jest zainstalowana. Przy okazji interes energetyczny państwa nie powinien być sprzeczny z interesem ludzkości, co oznaczałoby jak najrychlejszą rezygnację z elektrowni węglowych. Niestety w tym przypadku, mimo faktu że znajdujemy się w przededniu katastrofy klimatycznej, interesy narodowe czy wręcz ograniczonej grupy społecznej bądź zawodowej przeważają nad interesem ogółu. Ogółu w sensie globalnym. Wróćmy jednak do atomu.

Na przykład dla Białorusinów budowa elektrowni jądrowej pod Ostrowcem w obwodzie grodzieńskim stanowi jeden z najważniejszych elementów programu uniezależnienia się Białorusi od rosyjskiego gazu. Z kolei Rosjanie, budowali Kaliningradzką Elektrownię Atomową z myślą nie tyle o zaspokojeniu potrzeb energetycznych obwodu kaliningradzkiego, co o – w znacznym stopniu – eksporcie i odsprzedaży energii krajom sąsiednim: Litwie, Polsce, a także Niemcom. Żadne z tych państw nie było jednak zainteresowane kupowaniem atomowej energii od Rosjan, co ostatecznie spowodowało w 2013 roku wstrzymanie budowy kaliningradzkiej siłowni. Dwa zupełnie różne przypadki, co je łączy? Technologia. W obu wymienionych elektrowniach atomowych planowano użycie reaktorów nuklearnych tego samego typu, tzw. WWER-1200 (Водо-Водяной Энергетический Реактор; w literaturze anglojęzycznej spotyka się oznaczenie VVER). Zawarte w nazwie określenie wodno-wodny oznacza, że woda pełni w tym typie reaktorów rolę zarówno chłodziwa, jak i moderatora neutronów. Zgodnie z zachodnią nomenklaturą WWER to nic innego jak reaktor wodny ciśnieniowy, czyli PWR (ang. Pressurized Water Reactor). Ponieważ WWER to reaktory wymyślone jeszcze w czasach ZSRR wciąż pokutuje twierdzenie, że są one równie niebezpieczne co reaktory w Czarnobylu. Ponieważ celem tego materiału jest rozprawienie się z atomowymi mitami, od tego zacznijmy.

Mit 1 – Każdy radziecki/rosyjski reaktor to konstrukcja niebezpieczna!

Mit ten to pokłosie katastrofy w Czarnobylu, gdzie w wyniku błędnych decyzji ludzi, splotu nieprzewidzianych okoliczności, a także nie do końca przemyślanej konstrukcji samego reaktora doszło do jednej z dwóch w historii katastrof nuklearnych o najwyższym, siódmym stopniu wg międzynarodowej skali zdarzeń jądrowych i radiologicznych (INES – International Nuclear and Radiological Event Scale). Elektrownia w Czarnobylu wykorzystywała radzieckie reaktory typu RBMK (Реактор Большой Мощности Канальный, czyli Reaktor Kanałowy Wielkiej Mocy, lekkowodny reaktor kanałowy dużej mocy z moderatorem grafitowym i chłodzeniem wodnym). Paradoksalnie ta konstrukcja miała sporo plusów, które zresztą zadecydowały o tym, że sowieckie władze wprowadziły tego typu rozwiązanie do wielu elektrowni jądrowych na terenie ZSRR.

Nieczynny już reaktor RBMK z bloku 2 elektrowni w Czarnobylu (fot. Carl Willis; https://carlwillis.wordpress.com/)

Zaletą tego typu reaktorów jest przede wszystkim to, że nie wymagają one wzbogaconego paliwa (ew. korzystają z lekko wzbogaconego uranu), dzięki temu są one uznawane za jedne z najbardziej ekonomicznych reaktorów nuklearnych na świecie. Konstrukcja reaktora RBMK jest w pewnym stopniu skalowalna, dzięki czemu można dość łatwo zwiększyć moc reaktora poprzez dodawanie kolejnych modułów. Ta cecha stanowi również wadę reaktorów RBMK, gdyż ową skalowalność uzyskano m.in. dzięki całkowitej rezygnacji z obudowy bezpieczeństwa. Właśnie brak obudowy bezpieczeństwa stał w sprzeczności z powszechnie uznawaną na świecie praktyką konstrukcji reaktorów nuklearnych, gdzie obudowa bezpieczeństwa to niezbędny element całego systemu barier powstrzymujących emisję promieniotwórczych izotopów do środowiska w razie awarii. Dla sowieckich interesów zaletą była natomiast łatwość przeładunku paliwa w trakcie pracy reaktora. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że ta cecha oznacza łatwe (nie wymagające wyłączania reaktora) pozyskiwanie plutonu wykorzystywanego później do broni nuklearnej.

Wady reaktorów RBMK jednak przeważały nad zaletami, a największą z nich był dodatni współczynnik reaktywności. Oznacza to wzrost mocy reaktora w wyniku wzrostu temperatury w jego wnętrzu. Uzyskujemy wtedy dodatnie sprzężenie zwrotne temperatury wnętrza reaktora i jego mocy. W przypadku innych popularnych w energetyce nuklearnej reaktorów typu PWR (rosyjski odpowiednik to WWER) czy BWR, w których woda jest zarówno chłodziwem jak i moderatorem, tendencja jest odwrotna, tj. w przypadku wzrostu temperatury liczba rozszczepień się zmniejsza i reaktor wygasa. Wynika to stąd, że przy wzroście temperatury woda zamienia się w parę wodną i przestaje spowalniać (moderować) neutrony, w efekcie mamy wygaszenie reakcji.

I jakkolwiek reaktory RBMK z czasów Czarnobyla to konstrukcje urągające regułom bezpieczeństwa w energetyce nuklearnej, to stanowią one niechlubny wyjątek. Rosjanie na potrzeby energetyki produkują również wspomniane wcześniej reaktory typu WWER, które są znacznie bezpieczniejszymi konstrukcjami. Gdyby taki reaktor znajdował się w Czarnobylu katastrofa nie miałaby miejsca. Inna sprawa, że do dziś działa na terenie Rosji 10 reaktorów RBMK – są to jednak już konstrukcje zmodernizowane, w których usunięto wiele wad ujawnionych w wyniku wydarzeń z końca kwietnia 1986 roku.

Mit 2 – Elektrownia atomowa promieniuje!

Rozumowanie wydaje się logiczne, skoro w elektrowni atomowej jako paliwa używa się materiałów rozszczepialnych, to promieniowanie przenikliwe w okolicy takiej placówki powinno być większe niż w miejscach, w których elektrowni atomowej nie ma, prawda? Nieprawda. Promieniowanie jonizujące towarzyszy nam od zawsze, izotopy promieniotwórcze istnieją na naszej planecie od momentu jej powstania, na dodatek jako organizmy żywe jesteśmy nieprzerwanie bombardowani promieniowaniem kosmicznym. Mimo to wciąż żyjemy.

Średnia globalna dawka naturalna (wg. Karam A.P, Leslie S.A, Anbar A.: The effects of changing atmospheric oxygen concentrations and background radiation levels on radiogenic DNA damage rates. Health Physics, 2001, Vol. 81, No 3.p. 545-553) wynosi 2,4 mSv/rok (milisiwerta na rok). Siwert (Sv) jest jednostką stanowiącą tzw. równoważnik dawki pochłoniętej i jest to bardzo duża jednostka, zwykle w energetyce nuklearnej operuje się milisiwertami (0,001 Sv) lub jeszcze mniejszymi jednostkami. W każdym razie gdybyśmy mieszkali w pobliżu prawidłowo zbudowanej i działającej elektrowni jądrowej, jej wpływ na podaną wyżej średnią globalną dawkę (2,4 mSv/rok) byłby w zasadzie pomijalny, rzędu 0,001 mSv/rok. Dla porównania średnia roczna dawka otrzymana przez statystycznego mieszkańca Polski jest wyższa od średniej globalnej i wynosi 3,35 mSv/rok, a udział procedur medycznych w tej średniej wynosi aż 0,86 mSv rocznie (zdjęcia rentgenowskie, tomografia itp.). Spójrzmy zresztą na następujący wykres:

Udział różnych źródeł promieniowania jonizującego w średniej rocznej dawce skutecznej (3,35 mSv) przypadającej na statystycznego mieszkańca Polski (graf. “Nie bójmy się energetyki jądrowej”, doc. dr inż. Strupczewski)

O tym jak bardzo nieuzasadniona jest obawa przed promieniowaniem generowanym przez sprawnie działającą i prawidłowo zbudowaną elektrownię nuklearną niech świadczy również to, o ile większe promieniowanie dochodzi do nas ze źródeł naturalnych. Izotopy promieniotwórcze wchłaniamy wraz z pożywieniem i to zaczynając od mleka matki (każde mleko zawiera m.in. potas, w tym również promieniotwórczy izotop tego pierwiastka K-40). W efekcie nasze własne ciała promieniują, wystarczy że położysz się obok bliskiej osoby, a otrzymasz dawkę rzędu 0,33 mSv/rok – tak, 33-krotnie wyższą od wpływu prawidłowo działającej elektrowni nuklearnej, nawet gdyby Twój dom znajdował się przy ogrodzeniu tej placówki.

Osobiście jestem zwolennikiem tzw. hipotezy hormezy radiacyjnej, czyli postulatu korzystnego wpływu małych, występujących naturalnie od zarania dziejów, dawek promieniowania jonizującego na organizmy żywe, w tym również na człowieka. Poprawność tej hipotezy została zresztą wykazana w wielu doświadczeniach. Niewielkie promieniowanie jonizujące pobudza podział komórek, zmniejsza prawdopodobieństwo zachorowania na nowotwory złośliwe i inne choroby o podłożu genetycznym, pojawia się również odpowiedź radioadaptacyjna zwiększająca odporność komórek żywych na znacznie wyższy poziom promieniowania. Skoro wiele doświadczeń potwierdza hormezę radiacyjną, dlaczego wciąż uważa się ją za hipotezę? Głównie ze względu na trudności w obiektywnym mierzeniu biologicznych efektów oddziaływania niewielkich dawek promieniowania jonizującego w otwartym środowisku.

Wspomniałem wcześniej o średniej globalnej dawce rocznej, w Polsce średnia jest wyższa od globalnej, a są na naszej planecie miejsca, gdzie naturalnie występująca promieniotwórczość jest znacząco większa. Przykładem może być miasto Ramsan położone w Iranie nad brzegiem Morza Kaspijskiego – to lubiany przez wielu nadmorski kurort wypoczynkowy, ani tubylcom, ani turystom nie przeszkadza bardzo wysoka promieniotwórczość naturalna w tamtym regionie – przeciętny mieszkaniec Ramsan otrzymuje rocznie dawkę 260 mSv. Ponad stukrotnie przekraczającą średnią globalną i kilka tysięcy razy większą od tego, co powoduje znajdująca się w bezpośrednim sąsiedztwie sprawna elektrownia nuklearna. No dobrze, sprawna, a co z awarią?

Mit 3 – był Czernobyl i Fukushima, może być awaria i u nas

Jak wcześniej wspomniano w historii energetyki nuklearnej tylko dwukrotnie wydarzyły się katastrofy i najwyższym wg skali INES stopniu – siódmym. Chodzi oczywiście o katastrofę w Czarnobylu i katastrofę w japońskiej elektrowni Fukushima. Jednak czy faktycznie takie zdarzenie mogłoby mieć miejsce w Polsce, gdy już wreszcie doczekamy się elektrowni nuklearnej? To bardzo, bardzo mało prawdopodobne. I piszę tak tylko dlatego, że nie lubię słowa “niemożliwe”. Po pierwsze gdyby reaktor w Czarnobylu miał inną konstrukcję, taką jak zachodnie reaktory PWR, to katastrofa by się albo w ogóle nie wydarzyła, albo jej skutki byłyby nieporównywalnie mniejsze. Żadne państwo – poza Rosją – nie eksploatuje obecnie reaktorów typu takiego jak czarnobylski (RMBK), a i sami Rosjanie używają ich po znacznej modernizacji.

Natomiast reaktory japońskie przegrały z naturą. Elektrownię atomową Fukushima pokonało nawet nie trzęsienie ziemi o magnitudzie 9 stopni w skali Richtera, lecz powstałe w wyniku tegoż trzęsienia tsunami. Poniższy film dobrze obrazuje co wydarzyło się w japońskiej elektrowni jądrowej.

Teraz zadajmy sobie pytanie, czy Polsce grożą trzęsienia ziemi o takiej skali (9 to najwyższy stopień w skali Richtera), a tym bardziej tsunami? Zdecydowanie nie. Ponadto warto na problem awarii w energetyce nuklearnej spojrzeć holistycznie, w szerszym kontekście odnosząc się również do ofiar jakie powodują alternatywne i uznawane za “bezpieczne” metody generowania energii.

Mit 4 – Żarnowiec byłby jak Czarnobyl

Podstawowy problem z katastrofą w Czarnobylu to brak jakichkolwiek informacji ze strony radzieckiej. Między innymi dlatego w Polsce dość szybko po katastrofie (już 29 kwietnia 1986 roku, znacznie szybciej niż na terenach ZSRR) zorganizowano masową akcję podawania ludności (głównie dzieciom) tzw. płynu Lugola, czyli wodnego roztworu stabilnego chemicznie jodu z jodkiem potasu. Chodziło o zniwelowanie ryzyka wchłaniania promieniotwórczego izotopu jodu-131 przez gruczoł tarczycy, co w dalszej perspektywie mogłoby skutkować zmianami nowotworowymi tego organu. W ciągu trzech dni płyn Lugola wypiło wówczas ponad 18,5 mln ludzi w Polsce. I choć z dzisiejszej perspektywy akcja ta wydaje się przesadzona, to Polacy ją zapamiętali. Na tyle dobrze, że jakiekolwiek zaufanie do energetyki nuklearnej spadło do zera.

EJ Żarnowiec
Niedokończony główny budynek Elektrowni Jądrowej Żarnowiec (fot. Michał Kotas / Wikimedia)

Po katastrofie w Czarnobylu Polska na skutek nacisku opinii publicznej, w tym również obaw samych polityków, zaniechała w 1990 roku dalszej budowy pierwszej elektrowni jądrowej nad jeziorem Żarnowieckim na Pomorzu. Dziś z perspektywy czasu widać, że to był błąd, a opinie, że żarnowiecka elektrownia byłaby powtórką Czarnobyla wynikały z niewiedzy i fałszywego w gruncie rzeczy przekonania, iż każdy reaktor wyprodukowany w ZSRR to reaktor wadliwy. W żarnowieckiej elektrowni atomowej miały pracować cztery reaktory nuklearne, ale nie typu RBMK (jak w Czarnobylu) lecz znacznie bezpieczniejsze typu WWER. W wyniku rezygnacji Polski z atomowych planów zostaliśmy z niczym. Dwa z czterech reaktorów zezłomowano, a pozostałe dwa… trafiły do innych elektrowni. Jeden do dziś pracuje w elektrowni jądrowej w Finlandii, drugi z powodzeniem dostarcza prąd mieszkańcom Węgier – nam zostały rozkradzione budynki infrastrukturalne niedoszłej elektrowni i kupa betonu.

Mit 5 – Elektrownia jądrowa to problem odpadów

Problem odpadów nie jest tak naprawdę zależny od tego, czy mamy elektrownię atomową w naszym kraju, czy też nie. Elektrownie węglowe również generują odpady i to w olbrzymiej ilości, degradując środowisko na znacznych obszarach. A jeżeli chodzi o odpady promieniotwórcze, to zapewne niewielu Czytelników wie, że w miejscowości Różań w województwie mazowieckim już od półwiecza działa składowisko odpadów promieniotwórczych i – jak zapewnia prof. Strupczewski – ludzie naokoło tego składowiska wcale nie chcą pozbycia się składowiska, bo to źródło dochodu i – jakkolwiek by to nie brzmiało – czystej i bezpiecznej pracy. Nie ulega wątpliwości że odpady promieniotwórcze to niebezpieczne związki, ale właśnie kluczem jest rozumienie w jaki sposób należy bezpiecznie je składować. Warto też zrozumieć, że tego typu odpady generuje nie tylko elektrownia nuklearna.

ZUOP (Zakład Utylizacji Odpadów Promieniotwórczych) Różan – najlepiej zabezpieczone składowisko odpadów w Polsce (fot. ZUOP Różań)

Na składowisko w Różanie trafiają jako odpady promieniotwórcze przedmioty codziennego użytku, np. czujniki dymu. Czujniki tego typu zawierają promieniotwórczy izotop Am-241. Do miejscowości Różan trafiają również odpady ze szpitalnych zakładów radioterapii i medycyny nuklearnej, a także odpady przemysłowe i naukowe zawierające pewną ilość izotopów promieniotwórczych. Co najciekawsze obecność składowiska w Różanie od ponad półwiecza pozwoliła przeprowadzić rzetelne badania wpływu obecności tej placówki na okolicznych mieszkańców. Badania przeprowadzone przez J. Iwanowską i J. Tyczyńskiego, naukowców z Centrum Onkologii, Instytutu im. M. Curie-Skłodowskiej wykazały, że pracujące od 1960 roku składowisko nie tylko nie spowodowało żadnego zagrożenia dla zdrowia okolicznej ludności i pracowników tej placówki, ale też gmina i miasto Różan należą do okolic o najniższej w Polsce zachorowalności na nowotwory. To nie jest zresztą jednostkowy przypadek, gdyż podobne rezultaty badań uzyskano na podstawie analizy działalności składowisk odpadów o średniej i niskiej aktywności funkcjonujących w innych krajach.

Jednak spójrzmy na rzecz z drugiej strony – elektrownie nuklearne są celem ataków organizacji zrzeszających przeciwników energetyki jądrowej, dlatego że generują często odpady o wysokiej aktywności, ponadto państwa trudniące się przemysłem atomowym zwykle mają nie tylko elektrownie, ale również zakłady przetwarzania paliwa nuklearnego, czy składowiska paliwa, którego nie poddano przerobowi niezbędnemu do uzyskania pożądanej dla konkretnych elektrowni reaktywności. Tyle że odpadów powstałych w wyniku działania elektrowni jądrowej jest relatywnie niewiele. Gdyby założyć, że cała energia wykorzystania przez człowieka w ciągu całego jego życia pochodzi z reakcji rozszczepienia paliwa nuklearnego, ilość wygenerowanych w tym procesie odpadów zmieściłaby się w dłoni tego człowieka. Ponadto wszystko zależy też od decyzji jaka zostanie podjęta co do wypalonego paliwa.

Możliwe są – w uproszczeniu – dwie ścieżki. Albo zużyte paliwo jako odpad wysokoreaktywny jest przewożone na składowisko (zwykle podziemne), albo trafia do zakładu przerobu zużytego paliwa (tzw. transmutacja jądrowa), w wyniku czego otrzymujemy ponownie znaczną ilość użytecznego paliwa jądrowego, które można wykorzystać w elektrowni, a pod ziemię do odpowiedniego zabezpieczonego składowiska trafiają tylko odpady wysokoaktywne bez plutonu i uranu. Ten drugi cykl jest droższy, bardziej skomplikowany, ale na dłuższą metę znacznie bardziej efektywny i bezpieczny. Głównie dlatego, że okres połowicznego rozpadu izotopów wykorzystywanych jako paliwo nuklearne (uran i pluton) jest długi. W przypadku wykorzystywanego w energetyce jądrowej (a także w broni nuklearnej) plutonu Pu-239 jest to nieco ponad 24 tysiące lat. Natomiast w przypadku wykorzystywanego w elektrowniach atomowych izotopu uranu U-235 okres połowicznego rozpadu wynosi aż 700 milionów lat. Przetworzenie zużytego paliwa pozwala ponownie wykorzystać uran i pluton, a odpadem pozostają jedynie krótkotrwałe izotopy promieniotwórcze. Istnieje zresztą specjalny typ reaktorów nuklearnych, które podczas produkcji energii przeprowadzają również transmutację zużytego paliwa i w rezultacie otrzymujemy bardzo niewielką ilość szybko rozpadających się odpadów, których nie da się wykorzystać, oraz materiał możliwy do wykorzystania w kolejnych cyklach paliwowych.

Mit 6 – Elektrownia atomowa truje bardziej niż węglowa

Bzdura, elektrownie nuklearne to w istocie jedyne w pełni “zielone” źródło energii oparte na paliwie kopalnym (jakim jest uran). Nie dość, że nie emituje ani grama dwutlenku węgla, pyłów zawieszonych, dwutlenków siarki czy tlenków azotu, to jeszcze w żadnym razie nie zaburza równowagi węglowej. Jedynym gazem emitowanym przez elektrownię atomową jest para wodna. Oczywiście pozostaje problem odpadów, ale to wyjaśniono już wcześniej. Przy odpowiednim przechowywaniu odpadów z elektrowni jądrowych stanowią one znacznie mniejszy problem od odpadów generowanych przez elektrownie węglowe – tych jest dużo więcej i – o czym nie każdy wie – są one również promieniotwórcze (choć o niskiej aktywności).

Wynika to stąd, że wydobywany w kopalniach węgiel zawiera w swoim składzie również niewielkie ilości rud uranu, toru oraz innych pierwiastków promieniotwórczych z szeregów uranowo-radowego i torowego. Jeżeli mieszkacie w Warszawie wystarczy wybrać się np. nieopodal elektrociepłowni Siekierki z licznikiem Geigera w ręku, tam gdzie wzdłuż Wału Zawadowskiego znajdują się porośnięte trawą hałdy popiołu po spaleniu węgla. Uspokajam, że rozproszenie izotopów promieniotwórczych w węglu i powstałym po jego spaleniu popiele jest na tyle duże, że choć powinniśmy wykryć promieniowanie wyższe od promieniowania tła, to w dalszym ciągu będzie ono znikome. Niemniej biorąc pod uwagę ilość węgla spalanego w naszych elektrowniach i elektrociepłowniach powinniśmy zastanowić się nad ilością promieniotwórczych izotopów, które wdychamy razem z pyłem emitowanym przez energetykę opartą na węglu.

Poza tym kwestia najważniejsza, na tezę o “truciu” warto spojrzeć także przez pryzmat ofiar. Największa w dziejach energetyki nuklearnej katastrofa w Czarnobylu jest bezpośrednią przyczyną śmierci 31 osób. Dla takiej liczby zgonów można udowodnić, że były one faktycznie spowodowane przez awarię elektrowni (radiacja, poparzenia, urazy itp.). Oczywiście faktyczna liczba ofiar jest zapewne większa, tyle że nie sposób udowodnić, że nowotwór, który dopadł obywatela Ukrainy 20 lat po katastrofie to efekt działania Czarnobyla, a nie na przykład palenia tytoniu czy wdychania pyłów zawieszonych emitowanych przez elektrownie węglowe.

Z kolei w przypadku elektrowni węglowych dysponujemy twardymi danymi co do ilości emitowanych przez nie substancji negatywnie oddziałujących na środowisko i zdrowie ludzi. Już w 2013 roku opublikowano raport prezentujący analizę kosztów zdrowotnych emisji zanieczyszczeń z polskiego sektora energetycznego, który jak wiemy jest niemal w całości oparty na węglu. Raport ten bazuje na wynikach badań zespołów naukowców z Instytutu Ekonomii Energetyki i Racjonalnego Wykorzystania Energii na Uniwersytecie w Stuttgarcie. Badacze zebrali dane dotyczące emisji tlenków siarki, azotu, pyłów zawieszonych (PM10 i PM2.5) przez instalacje węglowe w Polsce i przeanalizowali ich wpływ na stan zdrowia społeczeństwa. Wyniki budzą grozę. Zanieczyszczenia wyemitowane przez elektrownie i elektrociepłownie węglowe w Polsce w jednym tylko 2010 roku doprowadziły do niemal 5400 przedwczesnych zgonów. Dalej boicie się atomu? | CHIP