FELIETON: 90 tysięcy polskich górników vs cała ludzkość

Węgiel i inne paliwa kopalne stają się za to gwarantem globalnej katastrofy klimatycznej, opieranie na nich rozwoju gospodarczego to iluzja. Jeżeli nie zmienimy – zarówno lokalnie jak i globalnie – sposobów pozyskiwania energii, to za kilkadziesiąt lat nie będziemy mieli czego rozwijać…
FELIETON: 90 tysięcy polskich górników vs cała ludzkość

90 tysięcy głosów

Liczba zatrudnionych w polskim górnictwie sięga 90 tysięcy. Co ciekawe, mimo spadku wydobycia węgla w Polsce, zatrudnienie w tym sektorze gospodarki rośnie. W 2018 roku – wg danych Agencji Rozwoju Przemysłu – polskie kopalnie wydobyły 63,4 mln ton węgla kamiennego. To oczywiście olbrzymia liczba, ale gdy porównamy wydobycie względem całej powojennej historii górnictwa węglowego okaże się, że wynik uzyskany w ubiegłym roku jest najniższy od… roku 1947, a wydobycie w grudniu 2018 r. było – w ujęciu miesięcznym – najsłabsze od II Wojny Światowej. Zatrudnienie jednak rośnie, a to oznacza, że rosną też koszty tej gałęzi polskiej gospodarki. Wzrost zatrudnienia nie wynika jednak z tego, że na siłę obsadza się ludźmi stanowiska w branży. Po prostu Polska nie stoi tak węglem, jak życzą sobie tego górnicy, czy politycy czerpiący z koneksji z branżą wydobywczą konkretne profity (stanowiska, głosy wyborców itp.). Wydobycie węgla w naszym kraju jest bowiem coraz droższe i coraz trudniejsze. Sięganie po coraz dalsze i głębsze pokłady zwiększa liczbę chodników do obsłużenia, czas dojścia, wydobycia i po prostu wymaga większej liczby ludzi. Przy stale rosnących kosztach, zarówno ludzkich jak i infrastrukturalnych.

Ile nas kosztuje emisja dwutlenku węgla?

A skoro o kosztach mowa, Polska jest jednym z krajów UE, zatem musi stosować się do reguł ETS, czyli Europejskiego Systemu Handlu Emisjami. To dla naszej gospodarki dodatkowy koszt, spójrzcie na poniższy wykres.

Aktualne ceny uprawnień do emisji CO2 (źr. CIRE.pl)

Cena za emisję jednej tony CO2 to ok. 25 euro. Tona to duża ilość, a 25 euro to przecież nie tak wiele. Tak jednak może pomyśleć tylko ktoś, kto nie zdaje sobie sprawy ze skali polskich emisji. Dla przykładu największy emitor dwutlenku węgla w Europie – Elektrownia Bełchatów (i uprzedzając komentarze – tak, wiem, że to nie Polska emituje najwięcej, ale w kontekście poruszanej tu tematyki, wcale nas to nie usprawiedliwia) rocznie emituje do atmosfery (wg danych EEA – European Environment Agency) ok. 37 milionów ton CO2. Jak łatwo policzyć oznacza to dla funkcjonowania tej placówki dodatkowy koszt (opłaty za emisje) rzędu 925 milionów euro (nieco ponad 4 miliardy złotych). A mówimy tylko o jednej elektrowni. Owszem, pozostałe emitują sporo mniej. Na przykład kolejna po względem emisji w Polsce Elektrownia Kozienice to już “tylko” 11,6 mln ton CO2, co oznacza 290 mln euro (ok. 1,3 mld zł). W efekcie polska gospodarka traci rocznie miliardy złotych tylko z tytułu ETS.

ETS: wielki hamulcowy

Paradoksalnie system, który miał zniechęcać do inwestowania w wysokoemisyjne źródła energii, okazał się hamulcem całej gospodarki. Filip Grzegorczyk, prezes spółki Tauron, jednego z energetycznych potentatów w Polsce, mówi wręcz, że rosnące koszty emisji dwutlenku węgla (dla porównania w 2017 roku tona wyemitowanego CO2 kosztowała 6 euro) to drenaż polskiej gospodarki, kieszeni konsumentów i jednocześnie hamulec dla firm sektora energetycznego, które z powodu opłat za emisję nie mogą przeprowadzić transformacji energetycznej. ETS w tym kontekście to typowy przykład wylania dziecka z kąpielą. W efekcie opłaty za emisję oznaczają zwiększenie cen prądu dla konsumentów – tego nie unikniemy. A gdy drożeje prąd to drożeje wszystko, bo bez energii współczesna gospodarka jakiegokolwiek państwa po prostu nie funkcjonuje. Jeśli więc pozostaniemy przy węglu prąd tańszy nie będzie nawet, jeśli wzrośnie jego wydobycie, a koszty pracy w górnictwie spadną (co jest nierealne), gdyż zapotrzebowanie na energię jako taką stale rośnie.

Z drugiej strony, brak systemu ETS wcale nie oznaczałby, że firmy branży energetycznej opierające swoją działalność w znacznej części na paliwach kopalnych (głównie węglu) nagle rozpoczęłyby inwestycje w nisko, czy wręcz zeroemisyjne źródła energii. Firma kieruje się przede wszystkim zyskiem. Brak opłat emisyjnych oznaczałby dla niej po prostu wyższy zysk. Co niekoniecznie przełożyłoby się na inwestycje w zeroemisyjne źródła energii (atom, OZE). Obawiam się wręcz, że wzrosłyby inwestycje w sektor węglowy, bo przecież “Polska węglem stoi” i kopalnie już mamy.

Nim miną pokolenia, maszyny zaopatrywane będą w moc, którą da się uzyskać z dowolnego miejsca wszechświata… Czy będzie to energia statyczna, czy kinetyczna? Jeśli statyczna, na próżno żywimy nadzieję. Jeśli kinetyczna – a wiemy z pewnością, że właśnie taka – kwestią czasu pozostaje, by człowiek podłączył urządzenia do koła zamachowego przyrody.
Nikola Tesla, Experiments with Alternate Currents of High Potential and High Frequency, 1904

Zasadniczy problem polega jednak na tym, że o ile działalność firmy opiera się na zysku, a działalność polityków i rządów państw demokratycznych – na głosach wyborców, to natura nie negocjuje. Zmiany klimatu nie będą czekać aż interesy górników zostaną pogodzone z interesami ekologów, lód w Arktyce i na Grenlandii nie przestanie topnieć tylko dlatego, że oto grupa państw podpisała porozumienie klimatyczne, z którego niewiele wynika. Żeby nie być gołosłownym, 20 czerwca br. Polska, Węgry, Czechy i Estonia podczas szczytu w Brukseli zablokowały porozumienie o neutralności klimatycznej. Chodziło o wprowadzenie zasady, że kraje UE osiągną neutralność klimatyczną (czyli by gospodarki państw UE neutralizowały tyle dwutlenku węgla ile emitują) w 2050 roku. Cztery państwa – w tym Polska – zablokowały wpisanie sztywnego terminu neutralności do zapisów porozumienia klimatycznego. Zresztą, to tylko zapis.

Tymczasem mamy rok 2019 – w internecie ostatnio głośne stało się zdjęcie wykonane przez jednego z naukowców, duńskiego klimatologa Steffena Olsena:

Zdjęcie przedstawia psi zaprzęg – dość popularny środek transportu za kręgiem polarnym – za pomocą którego Olsen próbuje się dostać do jednej ze stacji badawczych na Grenlandii. Jak widać psy nie tyle biegną po lodzie, co brodzą w wodzie. Średnia temperatura na Grenlandii w tym roku jest aż o 4,5 stopnia wyższa niż w latach wcześniejszych. Nie byłoby tak, gdyby nie ocieplenie klimatu. Oczywiście ten tekst – podobnie jak wiele innych, dotykających kwestii zmian klimatycznych, wywoła zapewne ożywioną dyskusję. Pojawią się komentarze typu “dlaczego Polska ma to robić, są kraje, które emitują więcej!”, albo “To nieprawda! U mnie jest chłodniej niż zwykle!” itd. itp. Dyskutujmy dalej. Armageddon już się zaczął. | CHIP

 

FELIETON: A co, jeśli…