Pakuj walizki, lecimy na Marsa

OK, stół do ping-ponga sam w sobie nie jest może niczym zdumiewającym, ale ping-pong w stanie nieważkości to już pewna nowość. Stacja Aurora, kosmiczny hotel, który może trafić na orbitę w 2021 roku obiecuje rozpieszczać gości na wiele sposobów. Z drugiej strony, płacąc 10 milionów dolarów za wizytę można oczekiwać odrobiny luksusu.
Para z dzieckiem i bagażami zmierza w kierunku rakiety na polu startowym; "Gate closing / Last call"; logo CHIP.
Para z dzieckiem i bagażami zmierza w kierunku rakiety na polu startowym; "Gate closing / Last call"; logo CHIP.

Do 2021 roku na orbicie okołoziemskiej powstanie luksusowy hotel

Mimo tej ceny, Frank Bunger, szef startupu Orion Span, który Aurorę zaprojektował, promieniał w styczniu optymizmem:

“Naszym celem jest otwarcie kosmosu dla wszystkich. Aurora pozwoli cieszyć się kosmosem za cenę niższą niż kiedykolwiek” pisał w oświadczeniu dla mediów towarzyszącym premierze projektu stacji, która mogłaby też pełnić funkcje orbitalnego laboratorium, fabryki czy punktu przesiadkowego, zależnie od życzeń klienta.

Aurora niemal na pewno okaże się jeszcze jedną kosmiczną mrzonką. Orion Span próbowało zdobyć fundusze na rozwinięcie projektu za pomocą zbiórki na crowdfundingowym serwisie SeedInvest, ale z 2 milionów dolarów na które liczyli, udało im się uzbierać zaledwie 235700 dolarów. Firma, zgłaszając zbiórkę do amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych przedstawiła dokumentację finansową z której wynikało, że ma jedynie dwóch pracowników i 998 dolarów i 86 centów w gotówce. Wydaje się, że to nieco za mało na budowę – choćby małej – stacji kosmicznej. ISS kosztował 150 milionów razy więcej.

Kosmos stoi otworem?

Co nie zmienia faktu, że sam fakt, że startup przymierzał się do zrobienia czegoś, co do tej pory zrobiły tylko trzy supermocarstwa nie budzi już szczególnej sensacji. Spadające koszty wyprawy w kosmos i przejmowanie przez branżę kosmiczną praktyk i technologii opracowanych w Dolinie Krzemowej czy Shenzhen sprawiają, że orbita faktycznie jest bliżej niż kiedykolwiek. A turystyka jest zwykle pierwszym pomysłem na kosmiczny biznes, jaki przychodzi do głów potencjalnym następcom Von Brauna, Korolowa, Muska czy Bezosa. Nawet, jeśli jej faktyczny potencjał jest mocno wątpliwy.
Może najsłynniejszym przykładem na to, jak mocno zakorzenione w zbiorowej wyobraźni są wizje kosmicznych hoteli jest to, że gdy w 1968 roku Stanley Kubrick w swojej “Odysei Kosmicznej” pokazał kosmolot linii Pan Am dokujący w ogromnej, obracającej się stacji orbitalnej, linia lotnicza otrzymała ponoć 93 tysiące zapytań o możliwość rezerwacji miejsc na trasie Ziemia – kosmos.

Wtedy, w czasach galopujących postępów w kosmicznych technologiach (od Sputnika do Apollo 11 upłynęło zaledwie 11 lat, 9 miesięcy i 20 dni), wydawało się faktycznie że wizja Kubricka jest na wyciągnięcie ręki. W 1969 roku gen. Samuel C. Phillips, kierujący w NASA programem Apollo przewidywał, że kosmiczne podróże staną się dostępne dla normalnych, zdrowych turystów już około roku 1987. Tuż przed pierwszym lądowaniem na Księżycu, magnat hotelowy Barron Hilton snuł plany budowy na jego powierzchni hotelu na 5 tysięcy miejsc. A promy kosmiczne, projektowane od połowy lat 70-tych, od początku były przygotowywane do roli orbitalnego autobusu wycieczkowego. Ludzie płacą 2 tysiące dolarów za naddźwiękowy lot między Francją a Ameryką Południową. 10 tysięcy za wycieczkę dookoła świata – mówił w 1976 r. John H. Disher, dyrektor biura programów zaawansowanych NASA. Z pewnością można spodziewać się, że w ciągu najbliższych dwóch dekad doczekamy się komercyjnych operacji orbitalnych o wartości setek milionów dolarów rocznie. Przy przewidywanej początkowo częstotliwości startów wahadłowców na poziomie 60 rocznie wydawało się to całkiem prawdopodobne. Opracowano nawet moduł, który, umieszczony w ładowni promu, pozwoliłby zabrać na jego pokładzie 30 pasażerów. Bez okien. Ostatecznie promy wykonały zaledwie 135 startów przez ćwierć wieku lotów. A marzenia o ich komercyjnym zastosowaniu umarły wraz z katastrofą Challengera w 1986 roku.

Blue Origin
Założona przez Jeffa Bezosa firma kończy testy załogowego, suborbitalnego pojazdu New Shepard, składającego się z sześcioosobowej kapsuły i 15-metrowej rakiety nośnej, która wraca do punktu startu i ląduje pionowo. New Shepard, nazwany na cześć pierwszego Amerykanina w kosmosie, Alana Sheparda, ma zabierać turystów na 11-minutowe wycieczki ponad Linię Karmana (czyli ponad 100 km wysokości). Turyści, w zamian za około 200-250 tys. dolarów (firma nie sprzedaje jeszcze biletów) dostaną dzień szkolenia i jeden lot z możliwością unoszenia się w stanie nieważkości. Firma pracuje też nad o wiele większą rakietą New Glenn, która ma wynosić ładunki i pojazdy na orbitę.


Marzenia o kosmosie przetrwały jednak i tę katastrofę. Lata 90-te to seria mniej czy bardziej realistycznych pomysłów na załogowe, prywatne statki kosmiczne. I pierwszy rzeczywisty prywatny lot w kosmos: w 1990 roku japoński dziennikarz Toyohiro Akiyama poleciał na stację Mir. Jego stacja TBS zapłaciła za to – według różnych źródeł – 12 do 37 milionów dolarów. Miał sporo farta – lecieć miała jego koleżanka Roko Kikuchi, ale tydzień przed startem dostała ataku wyrostka robaczkowego. Kolejni turyści, siedmiu bardzo bogatych szczęściarzy (w tym jeden, którego było stać na dwa loty) odwiedzali już o wiele nowocześniejszą Międzynarodową Stację Kosmiczną, ale te loty, organizowane przez firmę Space Adventures, zostały zawieszone po wycofaniu ze służby promów kosmicznych: miejsc na rosyjskich Sojuzach wystarczało wyłącznie dla zawodowych astronautów.
To moratorium wkrótce ma zostać zniesione. Ale Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (możliwe, że wyposażona w specjalny, hotelowy moduł, którego budowę rozważają Rosjanie) pozostanie celem podróży dla miliarderów.

Virgin Galactic
Założona w 2004 roku przez Richarda Bransona “linia kosmiczna” buduje, wraz ze znaną z niekonwencjonalnych projektów lotniczych firmą Scaled Composites Burta Rutana, dwuczęściowy system do lotów orbitalnych. Składa się on z samolotu-matki WhiteKnightTwo i przypominającego niewielki prom kosmiczny rakietoplanu SpaceShipTwo. Pierwsze loty na granicę kosmosu firma wykonała już kilka lat temu, ale katastrofa pierwszego SpaceShipTwo w 2014 roku spowodowała wieloletnie opóźnienia. Mimo to w kolejce do lotu stoi już 650 osób które wpłaciły zaliczkę na bilet. Miejsce na pokładzie SS2 będzie kosztować ćwierć miliona dolarów.


Dlaczego jeszcze nas tam nie ma?

Powodem jest bezlitosny splot fizyki i ekonomii. Żeby dostać się na orbitę, trzeba rozpędzić się do 25 tysięcy kilometrów na godzinę. Jedyny skuteczny i sprawdzony sposób jaki znamy polega na odpalaniu gigantycznych rur wypełnionych łatwopalnym paliwem. Technologia rakietowa nie zmieniła się szczególnie od czasów Apollo, Sputnika – czy nawet V-2. I jest bardzo, bardzo droga. Biorąc pod uwagę inflację, start księżycowego Saturna 5 kosztował – biorąc pod uwagę jedynie koszty wyprodukowania samej rakiety, bez paliwa czy kosztów jej obsługi – 17 tysięcy dolarów za każdy kilogram ładunku wystrzelonego w stronę Księżyca lub 5 tysięcy dolarów na niską orbitę Ziemi. Promy Kosmiczne w 2011 roku wyceniono na 18 tys. dolarów za kilogram na orbitę.
Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że robienie tańszych rakiet bardzo długo nikomu się po prostu nie opłacało. Amerykański rząd płacił za nie w systemie “koszt plus”. I bez względu na to, jak wysoką cenę podyktuje producent, NASA zapłaci z nadwyżką, gwarantując zysk. W pierwszych, pionierskich latach programów kosmicznych taki system gwarantował rządowi, że producenci kluczowych rakiet nie zbankrutują. Dziś sprawia, że nikt nie ma powodu, by ciąć koszty. Gdybyś na posiedzeniu rady nadzorczej Boeinga czy Lockheeda powiedział, że masz doskonały pomysł na zmniejszenie kosztu startów rakiety delta, zostałbyś zwolniony, bo musiałbyś potem wytłumaczyć udziałowcom, dlaczego firma zarobiła mniej pieniędzy – szydzi Musk. Mają motywację do podbijania kosztów aż do granicy skasowania projektu.

Space Adventures
Jedyna firma która faktycznie wysłała już w kosmos turystów. Wszystkich siedmiu “cywilów”, którzy zapłacili za wizytę na pokładzie stacji kosmicznej korzystało właśnie z jej usług. Lot na Międzynarodową Stację kosmiczną kosztuje u nich około 20 milionów dolarów (choć ta cena zmienia się wraz z cennikiem Roskosmosu). Za półtoragodzinny spacer kosmiczny trzeba dopłacić półtora miliona. Firma podaje też, że sprzedała dwa miejsca na lot wokół Księżyca na pokładzie zmodyfikowanego Sojuza, ale to informacja sprzed 5 lat i od tej pory nic się w tej kwestii nie wydarzyło. Można założyć, że wycieczkę odwołano. Na dziś firma nie ma dostępu do ISS, bo po wycofaniu ze służby promów kosmicznych, z braku wolnych miejsc w Sojuzach od 2009 roku obowiązuje moratorium na wożenie tam turystów. Kiedy tylko zostanie zniesione, kolejnym gościem na jej pokładzie może zostać założyciel Google’a Siergiej Brin, który wpłacił już 5 milionów zaliczki.


Większość kosztu to cena samej rakiety nośnej, która po starcie najczęściej wpada do oceanu (w przypadku promów największym problemem były niezwykle kosztowne procedury przygotowujące maszynę do kolejnego lotu). Musk porównuje obecny model biznesowy do linii lotniczej, która po każdym locie wyrzuca na złom nowiutkiego Boeinga 747. Jego SpaceX działa inaczej. Nie tylko dlatego, że, jako pierwszy zdołał “nauczyć” pierwszy człon rakiety nośnej miękkiego lądowania (NASA prowadziła podobne eksperymenty w latach 90-tych, ale projekt DC-X został przerwany w 1996 roku po kilku suborbitalnych lotach próbnych), ale dlatego, że jego firma operuje według zasad zarządzania żywcem wziętych z Doliny Krzemowej: tam, gdzie konkurencja zatrudniała tysiące inżynierów, on początkowo wynajął zaledwie setkę. Tam, gdzie inni budują rzemieślniczo wycyzelowane, indywidualnie projektowane elementy, on produkuje seryjnie identyczne, efektywne silniki i standaryzuje wszystko, co się da. Skutek to drastyczny spadek cen – jeden start rakiety Falcon 9 to około 50 milionów dolarów. Mniej więcej 5 tys. dolarów za kilogram dostarczony na orbitę. Większy Falcon Heavy jest jeszcze tańszy: około 2 tys. za kilogram.

Ale to ciągle są 2 tysiące dolarów za kilogram, a oprócz astronauty trzeba przecież zabrać ważące o wiele więcej zaopatrzenie, systemy podtrzymywania życia i bagaż. Airbus kalkuluje, że na każdego z 555 pasażerów A380 przypadało 270 kilogramów masy: sam pasażer, paliwo potrzebne do jego przewiezienia, wyżywienie, bagaż i tak dalej. Sama kapsuła Dragon waży 4 tony. Trudno wyobrazić sobie, jak można dziś dostarczyć nawet najszczuplejszego astronautę na orbitę za mniej, niż milion dolarów.

Roskosmos
Rosyjska agencja kosmiczna też rozważa wejście w branżę hotelarską. Rosjanie chcą dołączyć moduł hotelowy z czterema “sypialniami” wielkości niewielkiej szafy na szczotki. Moduł ma też zawierać salon i łazienkę, a przyszli goście będą musieli przejść kilku- lub kilkunastomiesięczne szkolenie. Ceny to 40 milionów dolarów za dwa tygodnie pobytu lub 60 za cały miesiąc. Hotel miałby powstać w 2022 roku.
https://www.youtube.com/watch?v=x9qyY6kKY_4


Kosztowny ryzyk-fizyk

Są oczywiście ludzie, którzy chętnie zapłacą ów milion dolarów, ale tu pojawia się kolejna kwestia. Bo o ile nietrudno wyobrazić sobie kolejkę miliarderów, dla których milion czy dwa to skromna cena za fajne zdjęcie na Instagramie (w końcu każdego roku 5-10 tys. ludzi płaci tysiące dolarów za wejście na Mt. Everest), to ilu z nich chciałoby dla szpanu zagrać w rosyjską ruletkę, gdzie mają szansę jak 1 do 20, że nie wrócą z wycieczki? Po 60 latach lotów w kosmos nadal około 5% startów rakiet kończy się awarią. To o wiele większe ryzyko, niż w Himalajach: wspinaczki na Everest nie przeżywa około 1,5% śmiałków.
Do tego kosmos nie wygląda jak na obrazku. Jeśli wyobrażasz sobie, że kosmiczny turysta nie ma do roboty nic poza oglądaniem Ziemi za oknem w ciszy i skupieniu – kosmiczne realia mogą być dużym rozczarowaniem. Przy projektowaniu stacji kosmicznej nikt nie zawraca sobie głowy tym, żeby była cicha i spokojna, ma być bezpieczna – opowiadał mi trzy lata temu Chris Hadfield. Mieszkasz w środku maszyny, która utrzymuje cię przy życiu. Jesteś otoczony wentylacją, systemami doprowadzania wody i odprowadzania ścieków. Jest głośno, stale słychać pompy, wentylatory i alarmy.
Do tego dochodzą fizjologiczne atrakcje, których dostarcza nieważkość. Płyny w organizmie przestaną spływać do stóp. Puchnie język i struny głosowe, zatoki zatykają się i pozostają permanentnie zatkane aż do powrotu na ziemię, a głos astronauty przechodzi w falset. A to tylko efekty, które pojawiają się od razu. Z czasem nieobciążony grawitacją organizm zaczyna “zjadać” mięśnie i kości, wzrok pogarsza się, bo dno oka jest uciskane przez płyny, pojawiają się też potężne bóle kręgosłupa który zaczyna “rozłazić” się bez grawitacyjnego dociążenia.
Jest wreszcie niesławna choroba kosmiczna. Ekstremalna wersja choroby lokomocyjnej która dopada w mniejszym czy większym stopniu każdego, kto pierwszy raz leci w kosmos. Najsłynniejszą ofiarą tego syndromu był kongresman Jake Garn, który w 1985 roku poleciał w kosmos na pokładzie promu Discovery. Miał podczas lotu przeprowadzić kilka eksperymentów, ale według relacji innych członków załogi doświadczył “legendarnego” ataku wymiotów, który trwał bez większej przerwy przez całą misję. Od tej pory lekarze z Centrum Załogowych Lotów Kosmicznych im. Lyndona Johnsona posługują się nieformalną “skalą Garna” do szacowania skali problemu każdego z astronautów. 1 Garn oznacza całkowitą niezdolność do funkcjonowania. Większość astronautów doświadcza mniej więcej 0.1 Garna. Problem polega na tym, że nie ma testu pozwalającego zawczasu przewidzieć jak dany organizm zniesie nieważkość. Cierpiącym chwilową ulgę przynoszą jedynie skopolamina i prometazyna. Po kilku dniach, szczęśliwie, najgorsze objawy mijają same.

Senator i astronauta Jake Garn. Astronauci zawdzięczają mu tzw. skalę Garna, gdzie wartość 1 oznacza całkowitą niezdolność do funkcjonowania w stanie nieważkości.

Ale nawet po kilku dniach proste czynności przestają być proste. Hadfield wspominał, że musiał od nowa uczyć się gry na gitarze, bo nie zdawał sobie sprawy, w jakim stopniu wszystkie automatyczne odruchy uzależnione są od odczuć, jakich w nieważkości brak, choćby uczucia ciężaru dłoni i ramion. Kosmiczny ping-pong z wizji stacji Aurora mógłby okazać się dyscypliną o stopniu trudności przekraczającym możliwości przeciętnego, nieprzeszkolonego turysty. Ogromnym, newtonowskim problemem w orbitalnych hotelach byłby też nieunikniony tam seks: każdy ruch mógłby skończyć się odepchnięciem partnerów od siebie i poobijaniem o ściany pomieszczenia. Vanna Bonta, amerykańska aktorka i wynalazczyni, opracowała w celu przełamania tego problemu specjalny, przypominający dres skafander 2suit, w którym partnerzy przyczepiają się do siebie za pomocą rzepów.

KosmoKurs
Rosyjski odpowiednik Blue Origin, KosmoKurs przygotowuje załogowy, suborbitalny pojazd który zabierałby pasażerów na 15-minutowe kosmiczne wycieczki. Firma, współpracująca z Roskosmosem, wycenia bilet na 200 do 250 tys. dolarów od osoby, ale na razie nie przeprowadziła jeszcze żadnego publicznego testu swojej technologii.

https://www.youtube.com/watch?time_continue=1&v=FXKMvpKmejo


Może wybierzmy się nieco niżej?

Oczywiście, nie trzeba od razu lecieć na orbitę. I tutaj opcji jest o wiele więcej. Trwa wyścig miliarderów do Linii Karmana – położonej na wysokości 100 km symbolicznej granicy między atmosferą a kosmosem. Richard Branson i jego Virgin Galactic, oraz Blue Origin Jeffa Bezosa są na ostatniej prostej przygotowań do rozpoczęcia komercyjnych lotów z pasażerami na pokładzie. Co prawda ostatnie przygotowania nieco się przeciągają, a pierwszy lot z turystami na pokładzie jest planowany “na za rok czy dwa” od 15 lat (przynajmniej w przypadku Bransona), o tyle niemal pewne jest, że obaj miliarderzy prędzej czy później dopną swego, bo zainwestowali już zbyt wiele, by po prostu zwinąć interes. Inwestorzy Virgin Galactic dali firmie już ponad miliard dolarów, Branson sprzedał zresztą około 650 biletów za 250 tys. dolarów każdy (firma twierdzi, że nawet po katastrofie jednego z jej pojazdów, w której zginął jeden z pilotów, nie zanotowała fali odwołań rezerwacji). Bezos biletów jeszcze nie sprzedaje, ale prawdopodobnie będą kosztowały tyle, co bilety konkurencji.

Bigelow Aerospace
Magnat hotelowy Robert Bigelow chce rozwinąć swoją działalność także na ziemskiej orbicie. A może i dalej. Jego firma buduje nietypowe, nadmuchiwane moduły dla stacji kosmicznych – zbudowane z odpornych na przebicie tkanin mieszczą się w standardowej rakiecie, by po osiągnięciu orbity rozwijać się do imponujących rozmiarów. Jeden moduł B330 ma mieć objętość równą ⅓ całej Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Moduły Bigelowa mogą być dołączane do istniejących stacji, lub składać się na niezależne orbitalne placówki. Jedną z nich ma być, oczywiście, hotel. Moduły mogą też stanowić podstawę baz na Księżycu czy innych obiektach.


I tu dochodzimy do wrodzonej wady turystycznego biznesu. Pasażerowie w zamian za ćwierć miliona dolarów dostaną lot z prędkością 3-4 Macha, “kilka minut” nieważkości, widok krzywizny ziemi i czarnego nieba i szansę pochwalenia się, że “byli w kosmosie”. To z pewnością będzie najfajniejsza kolejka górska w historii ludzkości, ale ilu ludzi będzie skłonnych zapłacić za takie doznania milion złotych? Kilka tysięcy? Kilkadziesiąt tysięcy? Kilkaset? Rynek bogatych poszukiwaczy przygód jest duży, ale nie niewyczerpany. Niestety poza rozrywką wartość pasażerskich statków kosmicznych jest stosunkowo ograniczona. Nie zastąpią rakiet orbitalnych ani samolotów pasażerskich, bo nie dysponują ani odpowiednią mocą, ani odpowiednim zasięgiem. Zarówno Branson, jak i Bezos twierdzą, że mają plany na kolejne, orbitalne iteracje swoich pojazdów, ale różnica w wymaganiach stawianych rozwijającemu prędkość 4 macha pojazdowi suborbitalnemu a orbitalnej maszynie, która musi lecieć pięciokrotnie szybciej jest tak ogromna, że cały proces konstrukcyjny trzeba zaczynać zupełnie od nowa. Co oznacza, że z perspektywy lotów orbitalnych, niemal cały wysiłek inżynierski włożony w budowę tych maszyn jest zmarnowany. A lot w stanie nieważkości można odbyć już dziś na pokładzie samolotów wykonujących tzw. loty paraboliczne. Kosztuje około 5 tys. dolarów, a mimo to nie ustawiają się do nich kolejki.
W 2004 roku Burt Rutan, konstruktor kosmicznych samolotów SpaceShipOne i SpaceShipTwo przewidywał, że w ciągu dekady w kosmos poleci 100 tysięcy turystów. Nieco przestrzelił, ale to nie oznacza, że kosmiczna turystyka dla każdego nie pojawi się nigdy. Po prostu trzeba będzie na nią poczekać o wiele dłużej.
Największą nadzieją jest obłąkańczo ambitny projekt Starship Elona Muska. Miliarder chce stworzyć statek, który na orbitę zawiezie nawet 100 osób na raz, będzie zdolny do lotów na Księżyc czy Marsa i będzie w 100 procentach wykorzystywany ponownie po każdym starcie, redukując koszty lotu do kosztów paliwa i bieżącej obsługi. Czyli jakiego? Musk mówi o dziesięciokrotnie niższej cenie. Dziennikarz Sam Dinkin kalkuluje w tekście dla Space Review, że w grę może wchodzić kwota rzędu 270 dolarów za kilogram i 42 tys. za pasażera. Tysiąc razy mniej, niż płacili kosmiczni turyści na ISS.
Jeśli mu się powiedzie, koszty lotów na orbitę i jeszcze dalej faktycznie mogą spaść do poziomu na którym będą osiągalne nie tylko dla miliarderów a, kto wie, może nawet nie tylko dla milionerów. Starshipy miałyby też w wizji Muska zastąpić samoloty pasażerskie, bo lot Londyn – Sydney via niska orbita Ziemi trwałby nie 20 godzin a pół godziny. To faktycznie byłby kolosalny przełom.

SpaceX
Jedyna firma, która opracowuje nie jeden, ale dwa pojazdy mogące zabierać turystów w kosmos. Mniejszy, Dragon zaliczył już jedną, bezzałogową wizytę na ISS. Jego lot z astronautami na pokładzie przewidywany jest na pierwszy kwartał przyszłego roku. Dragon jest budowany na potrzeby NASA, ale kapsuły mogą też kupować prywatni klienci. Założyciel SpaceX Elon Musk nieco po macoszemu traktuje jednak siedmioosobową kapsułę, bo planuje coś o wiele większego. Kilka tygodni temu pokazał pierwszy pełnowymiarowy prototyp pojazdu Starship, który potencjalnie może pomieścić nawet setkę pasażerów. Pierwszy orbitalny lot Starshipa miałby odbyć się nawet za pół roku (co jest tempem w tej branży niewyobrażalnym). Japoński miliarder Yusaku Maezawa zapłacił już za lot dookoła Księżyca dla siebie i kilku zaproszonych artystów. Wycieczka ma się odbyć około 2023 roku. Pierwszym zaproszonym artystą jest reżyser filmu “Pierwszy Człowiek”, Damien Chazelle.

Musk podyktował sobie szaleńcze tempo prac: pierwszy pełnowymiarowy prototyp Starshipa już stoi w Teksasie. Czwarty prototyp, który ma być pierwszym zdolnym do bezzałogowego lotu orbitalnego, ma być gotowy za pół roku. A rakieta Super Heavy, która ma wynosić na orbitę pojazd z pełnym ładunkiem trafi na linię produkcyjną wkrótce potem. Takiego tempa prac branża kosmiczna nie widziała od pierwszych lat wyścigu ZSRR z USA. Jeśli Musk, znany z luźnego podchodzenia do deadline’ów, dotrzyma słowa.
Jeden człowiek postawił już duże pieniądze na to, że Musk słowa dotrzyma. Japoński miliarder i założyciel internetowego sklepu Zozo Yusaku Maezawa zapłacił Muskowi za lot dookoła Księżyca na pokładzie Starshipa właśnie. Zabierze ze sobą kilku zaproszonych artystów, by ci mogli przekazać ludziom na Ziemi odczucia związane z kosmicznymi lotami. Taka pocztówka z wakacji na skalę całej planety. Musk liczy na to, że wkrótce potem kilka tysięcy ludzi zacznie wysyłać sobie kosmiczne selfie. | CHIP