Duży opór wewnętrzny towarzyszył mi podczas pisania tego tekstu. Być może dlatego, że do jego tworzenia używam narzędzi, na które momentami nie mogę już patrzeć. Przy okazji nieco odsłaniam się przed światem, a to zawsze było dla mnie ogromne wyzwanie. Pisałem, kasowałem, poprawiałem, cyzelowałem, w końcu puściłem to tak jak jest, jako strumień myśli.
JA – wersja 1.0
W sierpniu przyszłego roku minie 20 lat od rozpoczęcia pracy w pierwszej redakcji i profesji, którą z przerwami uprawiam do dziś. Pamiętam to uczucie podniecenia i ciekawości, które towarzyszyło mi na początku przygody z pisaniem o technologiach. Wszystko było nowe i lepsze od poprzednich stanowisk, które niejednokrotnie poddawały moją introwertyczną naturę próbie sił.
Tutaj czułem się jak u siebie – w końcu byłem wśród ludzi, którzy podzielali moją ciekawość cyfrowego świata. Mogłem założyć słuchawki i przez pół dnia nie odezwać się do nikogo słowem. Wtedy nie mogłem nawet przypuszczać, że pisanie o technologiach będzie moim głównym zajęciem na następne dwie dekady. Wyjścia na konferencje, wyjazdy na targi branżowe, premiery produktów i usług – powiało wielkim światem, który był dla mnie dotychczas niedostępny.
JA – wersja 2.0
Jakimś cudem udawało mi się przez lata utrzymywać względną równowagę między światem cyfrowym i analogowym, a pomagała mi w tym muzyka. Od niepamiętnych czasów angażowałem się w najróżniejsze projekty muzyczne. To była miła odmiana od spędzania czasu przed monitorem, a później wyświetlaczem. Ale nawet ten z gruntu analogowy świat stopniowo stawał się coraz bardziej cyfrowy.
Dla każdego szanującego się zespołu profil na MySpace był koniecznością. Potem przyszedł Facebook, YouTube, Instagram i cała reszta serwisów, które weszły do katalogu promocyjnego “must have”. Przypominało mi to otwieranie kolejnych okien w domu, przez które obowiązkowo trzeba dać się sfotografować przynajmniej raz dziennie. Krzyczeć do świata o atencję, bo przecież “wszyscy teraz tak robią”. Krzyczałem więc i ja.
Stopniowej przesiadki do życia zawodowego i prywatnego w smartfonie nawet nie zauważyłem. Pewnego dnia zdałem sobie sprawę z tego, że zaczynam i kończę dzień z telefonem w ręku. Przeszedłem do porządku dziennego nad widokiem ludzi zapatrzonych w ekrany w środkach komunikacji miejskiej, poczekalniach przed gabinetami, w kolejce do lady, na spotkaniach, nawet tych najbardziej kameralnych.
Sam stałem się jednym z nich. Scrollowanie dla zabicia czasu, wszędzie i o każdej porze. Cyfrowe ćpanie dopaminy, które zdaje się nie mieć końca. Regulowanie emocji, a raczej ich zasypywanie tonami gruzu. “Ale przecież ja muszę tam wszędzie być” – krzyczy moje wewnętrzne ja. “Muszę biec, bo inaczej zostanę z tyłu, przestanę być częścią pewnej całości. Przestanę należeć do stada. I co wtedy?”
JA – wersja 3.0
Przestałem czytać książki. Przestałem w ogóle konsumować długie formy tekstowe. Jeśli coś od razu nie złapie mnie za pysk, momentalnie się wyłączam. Audiobooki mnie ratują, ale często przy nich zasypiam i nie pamiętam gdzie urwał się strumień świadomości. WOW, OMG, LOL, WRRR – życie bazujące na chwilowych zachwytach, oburzeniach, wzruszeniach.
Śmieszny kotek nie doskoczył do parapetu, ktoś efektownie zaliczył glebę, ostrzał i zabici w Ukrainie, dupa, cycki, ktoś kogoś wyjaśnił, ktoś kogoś zmiażdżył. Taki to pożyje, a ten już nie żyje. Śniadanie, obiad, kolacja, a wszystko polane zawiesistym sosem z postów sponsorowanych.
“Możesz więcej. Zobacz, ile ja zrobiłem. Zobacz, jak sobie to wszystko poukładałem. Patrz jaki jestem zajebisty! Chcesz tak samo? Chcesz tam być? Obejrzyj tylko to wideo, daj łapkę w górę i naciśnij dzwoneczek”. Tymczasem po drugiej stronie ekranu: “Jestem w proszku, w rozsypce, wypatroszony, rozmontowany, wypalony i śmiertelnie zmęczony” – monolog Adama Miauczyńskiego z genialnego “Dnia świra” pasuje mi tu jak ulał.
Przestaję dowozić na czas. Obiecane teksty leżą całymi dniami, a każda próba nadrobienia zaległości traci zasilanie po kilkunastu minutach.
JA – wersja 4.0
Gulasz. To jedno słowo pięknie podsumowuje kondycję mózgu przeładowanego bodźcami. Ostatecznie osobiste konto na Instagramie zniknęło. Do kosza poszedł też prywatny profil na Twitterze. Ostatni post na swojego Facebooka wrzuciłem w maju. LinkedIn po kilku ślamazarnych podejściach powędrował do niszczarki. Zostawiłem sobie jeden nałóg, którego na razie nie zamierzam się pozbywać – YouTube.
Nadal zaglądam w te wszystkie miejsca, ale już tylko z pozycji obserwatora. Nadal notorycznie siedzę w słuchawkach i ćpam wszelkie formy audio, ale włączam pomiędzy chwile absolutnej ciszy i braku dźwięków zewnętrznych. Staram się ograniczać liczbę śmieciowych bodźców z zewnątrz. Wychodzi różnie, ale coś już z tego wychodzi.
Co dalej? Nie mam zielonego pojęcia. Być może moja zawodowa przygoda z pisaniem o technologii powoli dobiega końca. A może właśnie dopiero teraz może się na dobre zacząć? W końcu mam poczucie, że zanurzyłem się w tym aż do samego dna i powoli płynę w stronę powierzchni z nadzieją, że zanim tam dotrę nie zabraknie mi tlenu.