Jako filolog z wykształcenia, człowiek mediów z zawodu i pisarz z pasji, z uwagą śledzę raporty o tym, jak sobie radzimy z poprawną pisownią w Internecie. Żeby nie było – sam nie jestem bez winy i również zdarza mi się tu i ówdzie błąd popełnić (a już na pewno z lubością nadużywam wszelkiej maści makaronizmów), ale staram się raczej pilnować poprawnej pisowni, bo w końcu od tego mamy pewne reguły językowe, żeby ich przestrzegać i po to spędzamy X lat w systemie edukacji, by posiąść przynajmniej elementarną zdolność czytania i pisania.
Jak się jednak okazuje, mimo lat spędzonych w szkołach błędy popełniamy na potęgę. Raport serwisu nadwyraz.com kolejny raz pokazał, że najbardziej niechlujnie piszemy w mediach społecznościowych (z Facebookiem i Twitterem na czele), ale błędów nie ustrzegły się także blogi czy recenzje. Co ciekawe, w wielu przypadkach to wciąż te same błędy, które popełnialiśmy najczęściej w ubiegłych latach, więc można wręcz postawić tezę, że nie tylko popełniamy błędy, ale też się na nich nie uczymy.
15 najczęstszych błędów w Internecie – na czym się wykładamy?
Jeśli mam być zupełnie szczery, to nie przywiązywałbym wielkiej wagi do tych konkretnych błędów, które są przytaczane w raporcie jako najczęściej popełniane. Wiele z nich wynika nie tyle z niewiedzy, co z niechlujstwa, pośpiechu i… marnie działającej autokorekty, która często nie potrafi rozróżnić poprawnej pisowni albo podpowiada nie takie słowo, o jakie nam chodzi, a my w pośpiechu je akceptujemy.
Z drugiej jednak strony raport wyraźnie wskazuje, że w ubiegłym roku popełniliśmy w Sieci najmniej błędów językowych w historii badania, ale też nie przywiązywałbym do tego przesadnie wielkiej wagi, bo świadczy to tylko o tym, że autokorekta radzi sobie coraz lepiej z naszym językiem. Skąd ten wniosek? Ponad 90% ruchu sieciowego pochodzi z komórki. Trzeba również pamiętać o tym, że coraz więcej ludzi nie wystukuje słów na klawiaturze telefonów, lecz „swipe’uje”, czyli pisze przeciągnięciami palca lub wręcz dyktuje treść (to oczywiście żadna nowość, po prostu z biegiem lat staje się to coraz bardziej powszechne). Poprawna pisownia współczesnego Internetu – przynajmniej jeśli chodzi o jego zwykłych użytkowników, a nie np. dziennikarzy – jest dziś w mniejszym stopniu zależna od naszych umiejętności językowych, a w większym od stopnia zaawansowania autokorekty. Nie umniejszam pracy, jaką wykonują nasi internetowi edukatorzy, ale jednak w obecnych realiach większą zasługę tej poprawie przypisałbym rozwojowi technologii, niż kampanii uświadamiania internautów.
Dlatego też przy okazji tego raportu mam nieco inne przemyślenia od moich branżowych kolegów i koleżanek, którzy również opisują jego wyniki. Pewnie, martwi mnie, że ludzie masowo piszą „napewno” zamiast „na pewno”, a jak czytam „wziąść” to przez plecy przebiegają mnie ciarki, jakby ktoś skrobał widelcem po talerzu, ale… to nie jest nasz największy problem, tym bardziej, że z roku na rok coraz lepiej radzi sobie z nim mechanizm autokorekty. Nawet najlepsza autokorekta nie zaradzi jednak innej kwestii.
Nie umiemy wyrażać myśli słowami. Internet pomału zabija w nas zdolność do refleksji
Żyjemy w śmiesznych czasach. Nie trzeba być celebrytą, politykiem czy gwiazdą rocka; ba, nie trzeba być nawet influencerem, youtuberem czy innym internetowym twórcą by móc wyrażać opinie na dany temat i aby ta opinia trafiła do ogromnej rzeszy ludzi.
Oczywiście pod wieloma względami to doskonała wiadomość; o taką wolność słowa walczyli nasi pradziadowie, a nawet naszym rodzicom pewnie się ona nie śniła. Cholera, jeszcze jakieś 15-20 lat temu moje „mądrości” mogła przeczytać co najwyżej garstka stałych bywalców na forum internetowym, a nie setki tysięcy ludzi w Internecie. Zniknęli tzw. „gatekeeperzy”. Nie trzeba nikogo pytać o pozwolenie, by się wypowiedzieć na dany temat. Nie trzeba iść do gazety, telewizji, czy radia. Wystarczy profil na jednym z (jeszcze) darmowych portali społecznościowych i przy odrobinie szczęścia opinia może się ponieść bardzo szeroko.
To jednak rodzi szereg innych problemów, z których najważniejszym są oczywiście fake newsy, rodzące się z faktu, że osoby o znikomej wiedzy na dany temat bardzo usilnie próbują się do niego ustosunkować. W efekcie zależnie od sytuacji mamy w Polsce wysyp ekspertów od militariów/szczepień/5G/witaminy C/tenisa/ratownictwa górskiego/energetyki/wstaw dowolne.
Mnóstwo ludzi ma opinię, mnóstwo ludzi chce ją wyrazić publicznie, ale sęk w tym, że… mało osób to potrafi. Żeby też nie zabrzmiało to źle: absolutnie nie próbuję tu powiedzieć, że tylko garstka wybrańców (np. dziennikarzy) potrafi w odpowiednich słowach wyrażać swoje zdanie i tylko oni są tego godni. Absolutnie nie. Dziennikarze to trochę odrębna sprawa, bo – jakby nie patrzeć – za to nam płacą, żebyśmy potrafili przelewać myśli na „papier”, ale przecież nie tylko ludzie mediów mają prawo mieć opinię. Problem polega na tym, że Internet stopniowo odziera nas z umiejętności formowania tych opinii.
To kwestia złożona na kilku płaszczyznach. Podstawowa jest taka, że Internet celebruje kontrowersję, shitposting i błyskawiczne poddawanie ocenie. Jeśli chcesz mieć opinię, musisz ją mieć tu, teraz i zaraz. Jeśli wypowiesz się jutro na dzisiejszy temat – sorry, przespałeś, nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia, bo internetowy ekspres już odjechał na inną stację, w kierunku innego tematu. W efekcie więc Internet nie daje nam czasu na dobre zastanowienie się nad tym, co chcemy przekazać, bo czuć nieustanną presję, by wyrazić opinię „na gorąco”, a nie „po fakcie”.
Pod tą płaszczyzną kryje się jednak głębszy problem – my sami nie do końca umiemy te opinie formułować, nawet gdy mamy na to więcej czasu. Najlepszym przykładem tego jest chyba Twitter, który ze względu na samą zwięzłość formatu postów wymaga od nas, aby wyrażać swoje zdanie w sposób zwięzły i składny. Podobnie jak TikTok, gdzie format krótkiego wideo również nie daje dużo czasu na dygresje i rozwinięcie tematu. W związku z tym wyrażane opinie często zostawiają wiele niedopowiedzeń, które – zależnie od dyskusji – mogą przerodzić się albo w krótką wymianę zdań, albo w viralową inbę, której można by było uniknąć, gdyby tylko poświęcić nieco więcej uwagi temu, w jaki sposób formułujemy wypowiedzi.
I gdybym miał wskazać jednego winowajcę tego stanu rzeczy, byłby nim Internet sam w sobie, z mediami społecznościowymi na czele. Nie dajemy sobie czasu na refleksję, bo refleksja nie zapewnia nam zastrzyku dopaminy, a Internet z kolei dostarcza nam nieskończoną ilość bodźców na zawołanie. Nietrudno zgadnąć, co wybieramy chętniej.
Za mało czasu spędzamy we własnych głowach
Często dopada mnie w ostatnich latach refleksja, że za mało czasu spędzamy sami ze sobą. Nie jest to oczywiście przesadnie odkrywcza myśl; na ten temat powstało wiele książek, zwłaszcza skierowanych do artystów i twórców, którym nieustanne bombardowanie treściami przeszkadza w skupieniu się na własnej twórczości. Uważam jednak, że ten problem nie dotyczy tylko twórców, a każdego z nas.
Ciągłe bombardowanie bodźcami i informacjami przyzwyczaiło nas do tego, że szukamy odpowiedzi na pytania w małym, błyszczącym prostokącie, a nie w zakamarkach własnej głowy. Zamiast formować własne zdanie na dany temat, nasze zdanie jest amalgamatem cudzych opinii znalezionych w Internecie (nawet jeśli wydaje się nam, że jest inaczej). Zamiast dać sobie czas na syntezę pozyskanych informacji, czujemy się ekspertami w danej dziedzinie po przeczytaniu jednego pobieżnego opracowania.
A to doprowadza do sytuacji, w której nawet ludzie parający się słowem pisanym na co dzień coraz słabiej radzą sobie z przelewaniem myśli na papier, bo przecież ludzie mediów też nie są zupełnie odporni na negatywne działanie Internetu. Widać to w coraz płytszych felietonach, coraz bardziej jednostronnych opiniach i ogólnie coraz to głębszej polaryzacji społeczeństwa, wyrażającego czarno-białe opinie, bo tak jest prościej, niż sięgnąć do własnej głowy i przyjrzeć się odcieniom szarości.
Widać to w coraz to niższych lotów dyskursie publicznym, szczególnie w kręgach politycznych, ale i dziennikarskich (widać też, że zawód korektora jest na wymarciu, ale to zupełnie odrębna historia…). Widać to w wypowiedziach, widać to w komentarzach. Mówimy, zanim pomyślimy. A gdy już pomyślimy, to nie warto mówić, bo nikt nie będzie słuchał. I naprawdę chciałem zakończyć ten wywód jakąś bardziej pozytywną konkluzją, ale nic nie mam, więc zostawię was z jedną z moich ulubionych scen z serialu Californication. Hank Moody już 15 lat temu wiedział, że z ludzkością jest coś nie tak, umiejętność pisania i czytania zanika, a my nic nie możemy na to poradzić.