Widziałem wideo z Poznania. Widziałem wideo z Krakowa. Co z nami jest nie tak?

Niby sezon ogórkowy, ale ostatnie kilka dni to prawdziwa kanonada zdarzeń, które odbijają się szerokim echem w popularnych mediach społecznościowych. Każdemu z nich towarzyszy gigantyczna fala komentarzy, coraz mocniej przypominająca bulgoczącą breję o nieprzyjemnym zapachu. Mam czasem wrażenie, że w Sieci zmieniamy się w stado pływających w niej wygłodniałych piranii, gotowych obgryźć do kości wszystko, co trafi nam pod zęby. Dotychczasowe granice tzw. dobrego smaku ulegają zatarciu. Cyfrowy tłum chaotycznie biega po nich w tę i z powrotem, niesiony wiatrem aktualnej koniunktury. Czy na poziomie jednostki jeszcze dajemy radę być inni?
Widziałem wideo z Poznania. Widziałem wideo z Krakowa. Co z nami jest nie tak?

Zacznę od wyznania: sam stałem się piranią (a może zawsze ją w sobie miałem, tylko pozostawała w uśpieniu?). Widziałem wideo z Krakowa. Widziałem też wideo z Poznania. Przez ostatnie 1,5 roku widziałem mnóstwo filmów z Ukrainy, po których obejrzeniu teoretycznie nie powinno dać się spokojnie zasnąć. Za każdym razem igrałem z dziecięcą ciekawością zajrzenia w miejsce opatrzone tabliczką “tabu”. Z czasem przyszło uodpornienie, a wręcz poczucie obojętności. Tysiąc brutalnych twarzy rzeczywistości zaczęło zlewać się w jednolitą papkę, którą konsumuje codziennie jako śniadanie. Nie jestem z tego powodu dumny. Tracę na tym, a rachunek prędzej czy później przyjdzie. To moja praca domowa.

Na szerszą skalę nikt nie uczy nas, jak radzić sobie z podstawowymi emocjami, które stoją za podejmowanymi decyzjami. Dopiero od niedawna trafiamy do gabinetów na terapie indywidualne i grupowe – tam uczymy się to pierwszy raz w życiu porządkować i regulować. W większości przypadków procesujemy jednak wszystko sami (z różnym skutkiem), nie mając do tego sensownych narzędzi. Kończy się więc standardowo – alkohol, używki, zachowania kompulsywne, uzależnienia behawioralne, etc.  

Jest z nami coraz gorzej, co ostatnie zdarzenia z Krakowa czy Poznania (w nieco innych wymiarach) wydają się jednoznacznie potwierdzać. Z drugiej strony w tym kontekście ważne jest również, jak sami reagujemy na tragedię innych, która wydarza się tuż obok nas (nie ma już większego znaczenia miejsce, bo wszystko i tak ląduje ostatecznie na naszych ekranach). Mój mózg zerka na oba składniki tego równania i atakuje mnie nurtującymi pytaniami, nie podsuwając jednoznacznych wskazówek na rozwiązanie.

Ja w grupie vs ja sam = taki sam?

Co kieruje człowiekiem, który udostępnia nagranie z dramatycznego zdarzenia w sieci społecznościowej, zamiast przekazać je najpierw (a w zasadzie wyłącznie) organom ścigania? Co powoduje, że z taką swobodą oceniamy zachowanie innych? Dlaczego czujemy nieustający przymus komentowania najdrobniejszej pierdoły w Internecie, a w dodatku robimy to w sposób urągający standardom? Co dzięki temu zyskujemy na poziomie jednostkowym i czy zachowalibyśmy się w ten sam sposób będąc poza grupą? Dlaczego tak dramatycznie zabiegamy o atencję?

Łatwo byłoby zwalić winę na media społecznościowe, ale jesteśmy przecież nieodłączną częścią tego równania. Niektóre z platform wyjątkowo skutecznie żerują na naszych naturalnych skłonnościach, słabościach, instynktach do szukania zagrożenia wszędzie i o każdej porze, a w końcu na naszym nieskończonym konflikcie z własnym EGO. Grają na prostych emocjach (podobnie zresztą jak duża część współczesnych mediów, które mają coraz mniej wspólnego z wiarygodnością), bo to po prostu wygląda dobrze pod postacią zielonych komórek w korporacyjnych tabelach. 

Czy jednak notoryczne wyrzucanie z siebie żółci w Internecie stało się powszechnym sposobem regulacji emocji stosowanym naprzemiennie (a może i symultanicznie) z innymi niezdrowymi metodami? Może to wyraz naszej kolektywnej bezradności wynikającej z coraz gorszego samopoczucia? Pozamykani w hermetycznych cyfrowych bańkach kultywujemy tradycję walki z otaczającymi nas plemionami o dominację nad coraz większym kawałkiem lądu. Po drodze zmieniło się wyłącznie medium. Trochę to jest więc o nas samych, ale też środowisku, jakie sobie stworzyliśmy.

Jeśli udało Wam się dobrnąć do tego momentu, pewnie oczekujecie magicznej recepty, która wyciągnie nas z tego szamba. Sęk w tym, że to szambo zrobiliśmy sobie sami. W głowach i dookoła siebie. Jeśli więc nie zaczniemy od samych siebie i zmiany na poziomie jednostki, nie wyjdziemy z roli piranii, a zbiornik prędzej czy później wyleje i eksploduje. Nie ma prostej recepty. Zostawiam was z wieloma pytaniami, na które sami możecie poszukać odpowiedzi. Mogę jedynie dodać, że świat poza social mediami (i mediami tradycyjnymi) nie wygląda tak, jak próbują go nam malować. Pora odkleić się od ekranu (i od samego siebie), a następnie opuścić ten gabinet krzywych luster.