Dopaminowy detoks – jak to działa? Cyfrowy świat zakuwa nas w wirtualne kajdany

Dopamina jest nam niezbędna do życia – bez niej stracilibyśmy motywację do czegokolwiek i przypuszczalnie szybko opuścili to unikalne miejsce we wszechświecie. Dość istotny dla człowieka neuroprzekaźnik przypomina w sposobie działania wagę z odważnikami symbolizującymi przyjemność i ból. Naturalne dążenie do przyjemności oraz unikanie bólu jest dla nas naturalne, ale w stanie dalekim od równowagi ma swoją cenę. Jeśli bezwiednie poddamy się takiemu modus operandi, cyfrowy świat łatwo zapędzi nas w kozi róg, zakuwając w wirtualne kajdany. Kolejny raz przekonuję się o tym na własnej skórze.
Dopaminowy detoks – jak to działa? Cyfrowy świat zakuwa nas w wirtualne kajdany

Moja przygoda z uzależniającym światem największych platform społecznościowych ma swoje górki i dołki. Facebook, Instagram, Twitter, Snapchat, Vine, LinkedIn, YouTube – byłem w zasadzie wszędzie. Jednocześnie coraz wyraźniej czułem, że z konsumenta powoli staję się konsumowanym. To dość powolny proces, który w mikroskali trudno było zauważyć. Przebodźcowanie nie pozwalało zasnąć, ale przy ich niedostatku czas odstawienia telefonu bywał przekładany w nieskończoność. Ciągle nie miałem dość.

Jak w masło wszedłem w zagłuszanie poczucia wewnętrznej pustki zewnętrzną obfitością. W tym telefony i social media nie mają sobie równych – wystarczy raptem kilka przeciągnięć palcem. Za rogiem zawsze będzie czekać coś nowego i ekscytującego. Twórcy nieskończonego scrollowania i wszechobecnych algorytmów rekomendacji treści skubiących nasze słabe punkty, zasłużyli z pewnością na osobny apartament w jednym z najniższych kręgów piekła (jakkolwiek je pojmujemy). W końcu zdobyłem się na wytrwanie w poczuciu dyskomfortu i postawiłem solidną tamę.

Detoks dopaminowy? Raczej rekalibracja układu nagrody

Stopniowo przestałem publikować cokolwiek na Facebooku, skasowałem konto na Instagramie, zniknąłem z Twittera, LinkedIn i całej reszty, zostawiając sobie w zasadzie tylko YouTube (mój odpowiednik tradycyjnej TV, traktowany jako tzw. guilty pleasure). Z telefonu zniknęły za to podstawowe aplikacje, które dostarczały mi codziennych dopaminowych strzałów.  Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem baczniej przyglądać się źródłom swoich emocji, uczyłem się pozycji obserwatora, bez oceniania. Nie obyło się bez powrotu do procesów terapeutycznych.

Piszę o tym nie bez powodu właśnie teraz, w momencie ponownego otwarcia na niektóre serwisy (mam nadzieję, nieco bardziej świadomego). Zacząłem bowiem od razu zauważać w mikroskali znany mechanizm dopaminowych strzałów (ktoś polubił moją relację na Instagramie, wpis na LinkedIn, zareagował na komentarz pod cudzym postem). Niby normalne międzyludzkie interakcje, ale wcześniejsze doświadczenia spowodowały, że stałem się na tym punkcie wyjątkowo wyczulony. Nic nie równa się poczuciu bycia wolnym i wewnętrznego spokoju, którego doświadczyłem po uwolnieniu się z dopaminowej pętli.

Nie jestem fanem radykalnych rozwiązań, więc dochodziłem do tego metodą małych kroków. Przestałem zabierać telefon do sypialni, na spacery, wychodząc po zakupy do sklepu. Zazwyczaj przeceniamy to, w jakim stopniu innych ludzi obchodzi nasze życie. To zjawisko znane w psychologii jako efekt reflektora (spotlight effect). Rzeczy dzieją się bez naszego udziału, a inni mają na głowie swoje własne sprawy (często również swoje własne reflektory, w których światło się pchają). Pomogła mi nauka uważności (mindfulness), która zdumiewająco często przydaje się w realnym świecie. 

Wszyscy możemy być niewolnikami dopaminy

Inspiracją do powstania tego krótkiego zlepka słów stała się dla mnie lektura książki, którą napisała zajmująca się psychiatrią dr Anna Lembke – “Niewolnicy dopaminy”. Faktycznie obecne czasy nasycone sposobami uzyskiwania natychmiastowej przyjemności przesterowują nam układ nagrody w mózgu, nieuchronnie prowadząc do epidemii bólu. Prymat maksymalizacji konsumpcji łączy styl życia promujący wyciskanie życia niczym cytryny (na pełnej k, w końcu wszystko co dotychczas znane wali się w posadach, a jutro może nie nadejść). Nic dziwnego, że puszczają nam wszelkie hamulce. Tę rozpędzoną maszynę da się jednak stopniowo spowolnić, a ostatecznie okiełznać.