MacBook Pro 14 M3 Max okiem Kowalskiego. Bolid rodem z Formuły 1 w zakorkowanym mieście

“Na co ja się zgodziłem?!” – zapytałem sam siebie w duchu, kiedy do drzwi zapukał kurier z przesyłką od Apple. MacBook Pro 14 M3 Max wyłonił się błyskawicznie z pudełka, a ja spojrzałem z dojmującym poczuciem nostalgii na parapet, gdzie leży wysłużony, mocno poturbowany życiem ze mną (ale nadal działający) MacBook Pro z 2011 roku. Na szczęście (dla niego) egzemplarz z końcówki 2023 roku nie zagości u mnie na dłużej, ale te kilka chwil spędzonych z tym sprzętem dało mi pojęcie o skali postępu jaki dokonał się w sprzęcie koncernu z Cupertino na przestrzeni ostatniej dekady z drobnym hakiem. Jestem na równi wstrząśnięty i zmieszany.
MacBook Pro 14 M3 Max okiem Kowalskiego. Bolid rodem z Formuły 1 w zakorkowanym mieście

Nie śmiem nawet startować do poziomu i szczegółowości, z jaką Łukasz opisywał w połowie maja 16-calowego MacBooka Pro z procesorem M2 Pro, określając go nie bez poparcia dowodami mianem najlepszego laptopa na świecie. Niech mi będzie tylko wolno przypomnieć, że sprzęt ten pochodził w zasadzie z tego samego rocznika co egzemplarz, który zawitał do mnie w ostatnich tygodniach. To nie pomyłka – odświeżone MacBooki Pro w wersjach 14- oraz 16-calowych z chipem M2 Pro i M2 Max zadebiutowały 17 stycznia 2023 roku. Tymczasem już 30 października dostaliśmy kolejne wcielenie laptopów Apple, tym razem już z procesorem kolejnej generacji (M3, M3 Pro i M3 Max). Sami przyznacie, że takiego tempa premier nie osiągają nawet producenci flagowych smartfonów.

Nasuwa się dość oczywiste pytanie: po co? Jaki jest cel pompowania na rynek nowego sprzętu w tak krótkim czasie, który w stosunku do nadal świeżego poprzednika podnosi oczywiście mocno poprzeczkę pod kątem wydajności, ale w zasadzie poza tym niespecjalnie dużo go odróżnia? Być może dlatego, żeby szczególnie w segmencie kompaktowych laptopów z 14-calowym ekranem zasłużyć sobie na miano jednej z najszybszych maszyn tego typu jaką da się obecnie kupić. A może dlatego, żeby nieco poprawić segmentację oferty względem tego co miała do zaoferowania w wariancie z M2, na co wskazuje chociażby analiza chipów z rodziny M3 na poniższym wideo.

Tak czy siak, dobry towar ma oczywiście swoją cenę (mój egzemplarz, którego dokładniejszą konfigurację podaję poniżej wiąże się obecnie z wydatkiem przekraczającym nieznacznie próg 25 tys. zł):

  • procesor: Apple M3 Max (16 rdzeni) z 40‑rdzeniowym GPU i 16‑rdzeniowym NPU;
  • pamięć RAM: 64 GB LPDDR5-6400 (zunifikowana);
  • pamięć masowa: 2 TB SSD;
  • ekran: 14″, proporcje 16:10, rozdzielczość 3024 x 1964 px, matryca Mini-LED, Liquid Retina XDR, adaptywne odświeżanie do 120 Hz;
  • porty: 3 x USB-C (Thunderbolt 4, ), HDMI 2.1, gniazdo na kartę SDXC, gniazdo słuchawkowe 3,5 mm, MagSafe ; 
  • wymiary: 355 x 248 x 16,8 mm;
  • masa: 1,6 kg.

Jak sami widzicie, dość daleko od podstawowej konfiguracji, z jaką będzie dane obcować większości użytkowników. Podstawowa wersja z M3 Max kosztuje przecież… Oh, wait. Niemal 18 700 zł. Kosmiczny sprzęt za kosmiczne pieniądze, więc podstawowe pytanie brzmi: co ten sprzęt w ogóle u mnie robi? Apple określa to mianem “Hands-on experience”, czyli doświadczenia z pierwszej ręki, które ma ewidentnie sprawić, żebym zwariował i zawołał: bierzcie moje pieniądze! Uprzejmie spieszę więc donieść, że nie udało się.

MacBook Pro 14 M3 Max to iPhone Pro Max w ciele iPhone’a Mini. I nadal zbiera odciski palców

Wariant Space Black (tzw. gwiezdna czerń), który zawędrował w moje skromne progi tak naprawdę całkowicie czarny nie jest. To raczej ciemny odcień szarości, a widać to szczególnie w zestawieniu z naprawdę czarną klawiaturą po otwarciu pokrywy. Całości nie mogę jednak odmówić specyficznej dla producenta elegancji. Nieco kojarzy mi się z maszynami z serii PowerBook G4, które Apple produkował w pierwszej dekadzie XXI wieku. Zawiasy otwierane pod maksymalnym kątem 135 stopni mogą dawać w tym szczególnym względzie pewne poczucie niedosytu, ale ten sprzęt sporo rekompensuje swoją wysoką jakością wykonania i zastosowanymi materiałami, które krzyczą: jestem premium! Pokrywę daje się łatwo otworzyć jedną dłonią, a Apple wyjątkowo zależało na tym, aby anodyzowana aluminiowa obudowa zbierała mniej odcisków palców, co udało się niestety w stopniu umiarkowanym. Widać to szczególnie pod światło.

Jeśli jeszcze nie złapaliście się na tym, że będzie to nietypowa recenzja, to teraz na pewno tak się stanie. Muszę się bowiem przyczepić do jednego z elementów, którego realnie zabrakło mi w nowym MacBooku Pro. Nazwijcie mnie dziadersem, ale w moim świecie komputer bez pełnowymiarowego portu USB będzie nastręczać problemów. Wiem i rozumiem, dlaczego tak jak w poprzednim wcieleniu, po prostu ich tu być nie może. To komputer dla profesjonalistów, którzy wykorzystają do końca potencjał standardu Thunderbolt 4 (pod każde z trzech złącz USB-C podepniemy monitor o rozdzielczości do 6K/60fps + dodatkowy wyświetlacz 4K/144Hz zyska sygnał z portu HDMI 2.1).

Ten niepozorny zawodnik poza potencjałem rujnowania domowego budżetu okazał się na szczęście dość łagodny dla moich pleców. Przy masie oscylującej w okolicach 1,6 kg nie stanowił problemu podczas codziennego transportu pieszego w plecaku, nawet wraz z cegiełką w postaci zasilacza, która dorzucała od siebie kolejne 360 gramów. Wyobrażam sobie spokojne wędrowanie z nim po targowych halach (aczkolwiek po dwóch dekadach pracy w tym zawodzie już tak tego bardzo nie pożądam). Na koniec warto pamiętać, że wersja z najwydajniejszym wariantem (M3 Max) będzie delikatnie cięższa od tego samego wariantu ze zwykłym M3, ze względu na konieczność zapewniania wydajniejszego chłodzenia. Może to tylko moje wrażenie, ale przez ostatnie lata obudowa MBP stała się nieco bardziej kanciasta. Widzę to szczególnie w zestawieniu z moim staruszkiem z 2011 roku. 

Ekran MacBooka Pro 14 z M3 Max jest olśniewający, ale pewnymi drobiazgami mnie irytuje

Co z tego, że to Mini-LED z technologią Liquid Retina XDR o podwyższonej jasności w trybie SDR sięgającej obecnie poziomu 600 nitów (w HDR – 1600)? Z nie do końca znanych mi powodów (przyznaję się otwarcie do swojej ignorancji) w laptopie do zastosowań profesjonalnych dostaję ekran typu glossy. Powłoka antyodblaskowa robi co może, ale bywają sytuacje, że na zewnątrz przy silnym kierunkowym świetle pracuje się nieco gorzej. Za to kątom widzenia nie mogę zarzucić absolutnie nic. Zastanawiam się też, jak zareagowaliby użytkownicy typowego laptopa z Windowsem na widok centralnego solidnego wcięcia w ekranie, które zajmuje samotna kamera internetowa 1080p.

Lincz? Pewnie przesadzam, ale tego typu decyzja pewnie skutkowałaby wyborem model innego producenta. Szczególnie w laptopie o tak małym ekranie przestrzeń robocza jest dla mnie na wagę złota i nie mogę tego do końca przeboleć. Żeby chociaż znalazło się tam Face ID, to jeszcze bym zrozumiał (mamy Touch ID w klawiaturze). No, ale to po prostu Apple, a ja nie muszę chyba rozumieć wszystkich decyzji producenta. Z drugiej strony, wspomniane wcześniej możliwości w zakresie rozbudowy przestrzeni roboczej o dodatkowe monitory poniekąd ten problem eliminują, przynajmniej podczas pracy stacjonarnej. 

Podobnie postąpiłbym z klawiaturą nowego MacBooka Pro 14, z którą jakoś mocno się nie zaprzyjaźniliśmy. Dla mnie sam skok klawiszy okazał się zbyt płytki na dłuższe wygodne pisanie (być może to kwestia przyzwyczajenia, ale jednak) a rozmiar komputera wymusza niestety kompromisy, które widać np. w rozmiarze klawiszy kursorów. Z drugiej strony klawiatura ma doskonałe równomierne podświetlenie, które da się bardzo precyzyjnie regulować albo spokojnie polegać na czujniku oświetlenia zewnętrznego. Jasnym punktem jest też bezbłędny gładzik, który od zawsze w laptopach Apple wywoływał jęk zazdrości u konkurentów i to nie bez powodu. W jego towarzystwie praktycznie zapominam o myszce.

MacBook Pro 14 M3 Max kompletnie nie jest dla mnie, ale już zazdroszczę tym, którzy sporo z niego wycisną

To nie jest mój pierwszy kontakt z laptopami Apple, ale za każdym razem nabieram coraz większego przekonania, że tego typu maszyny to propozycja dla PROfesjonalistów – montażystów, realizatorów dźwięku, kompozytorów, grafików 2D/3D, architektów, etc. Sam siebie nie zaliczam do żadnej z tych szacownych profesji, mimo wielokrotnych prób parania się poszczególnymi aktywnościami. Od dwóch dekad zajmuje mnie głównie pisanie o technologiach i mam szansę doświadczania jej na własnej skórze, ale mogę to robić nawet na Chromebooku czy leciwym laptopie z Windowsem na pokładzie (na co dzień to właśnie kilkuletni notebook Acer Nitro 5 jest moim głównym narzędziem pracy). MacBook Pro 14 M3 Max zwyczajnie skojarzył mi się z próbą jeżdżenia bolidem z Formuły 1 po zakorkowanym mieście.

Nie śmiałbym niniejszego materiału nazywać jakąkolwiek recenzją czy testem. To raczej osobista opinia po kilku chwilach tzw. Hands-on experience, jak barwnie określa tę operację sam Apple. Sprzęt na pewno imponuje pod względem długiego czasu pracy na baterii (spokojnie kilkanaście godzin typowej biurowej pracy, oczywiście spada do 5-6 godzin przy bardziej wymagających zadaniach), osiągami, które widać szczególnie w pracy z narzędziami graficznymi (odszumianie z wykorzystaniem AI w Adobe Lightroom to czysta przyjemność). Taka szybkość jednak kosztuje i to nie tylko ciężkie pieniądze – obudowa pod obciążeniem wyraźnie się grzeje, a wiatraki w środku robią co mogą, żeby ten proces trzymać pod kontrolą. Trudno byłoby upchnąć taki potencjał w mniejszym gabarycie. Mam wrażenie, że to jest absolutne maksimum.

Czytaj też: Test MacBooka Pro 16 2023. Bezwzględnie najlepszy laptop na świecie

Przepraszam, Apple, ale ja na co dzień kompletnie takiej Formuły 1 nie potrzebuję. Wychodzenie na miasto ze sprzętem o wartości przewyższającej auto, którym się aktualnie poruszam, powoduje u mnie lekkie stany nerwicowe. Obchodziłem się z tym konkretnym komputerem jak z jajkiem, a kompletnie nie powinienem. Niestety zaporowa cena (nawet wersji podstawowej) powoduje, że podchodzę do takich produktów z dystansem, a podejrzewam, że nie tylko ja. Obiektywnie za mało tu dla mnie powodów do tego, aby po niecałym roku od premiery potrzebę czuć potrzebę przesiadki na praktycznie ten sam komputer, ale za to z nowszym procesorem.