Recenzja gry planszowej Walczące prowincje, czyli kiedy losowość spotyka taktykę

Tam, gdzie są kości, tam jest też losowość. Jednak czy w niektórych grach właśnie nie chodzi o to? Bez nieprzewidywalności nie ma bowiem zabawy i to właśnie dlatego w większości gier znajdziemy przynajmniej jakąś nutkę niepewności. Dlatego też projektanci muszą znaleźć złoty środek między tym, na co mamy wpływ i na co nie mamy. Czy w przypadku gry planszowej Walczące prowincje ten stan został osiągnięty?
Recenzja gry planszowej Walczące prowincje, czyli kiedy losowość spotyka taktykę

Klimatyczna dysproporcja, czyli zestaw i wykonanie Walczące prowincje

Przy okazji recenzowania gry SETI opowiadałem, jak ważny jest klimat gry i jak w przypadku planszówek trudno jest zabrać wyobraźnię gracza na przygodę, której nie zapomni. Walczące prowincje należą jednak do tych gier, z których klimat wylewa się wiadrami… choć przede wszystkim wtedy, kiedy podziwiamy artystyczne pudełko czy zapoznajemy się z instrukcją, gdzie znajdziemy nawet informacje na temat historycznych postaci i wydarzeń. Po przygotowaniu gry do zabawy na stoliku klimat też już nieco maleje i tylko karty nam o nim przypominają, a szkoda, bo odpowiednio ustylizowana mapa zrobiłaby robotę. Dysproporcja jest zresztą świetnym określeniem wyposażenia tej gry, bo podczas gdy sześć kart daimyō (przywódców) oraz 12 kart taktyki jednoznacznie przynosi nam na myśl japońskie klimaty, tak pozostałe elementy… no cóż, niezbyt. 

Czytaj też: Brzydkie kaczątko czy ozłocona wydmuszka? Recenzja gry planszowej Narodziny Kosmosu

Zawartość pudełka w ciekawej, podłużnej formie, obejmuje:

  • tekturową składaną planszę
  • 106 pionków w 5 różnych kolorach
  • 12 kości w 4 różnych kolorach
  • 4 żetony katan
  • 22 żetony zamków
  • 12 kart taktyki
  • 6 kart przywódców (daimyō)
  • instrukcję obsługi
  • wystarczająca liczba woreczków strunowych do podzielenia wszystkich elementów

W praktyce Walczące prowincje należą do tych gier, które bardzo łatwo “zrobić sobie samemu z innych planszówek” po przeczytaniu instrukcji dostępnej online. Potrzebujecie tylko czterech różnych zestawów kostek i pionków, żetonów z numerycznymi wartościami, odrysowanej mapy i ewentualnie samych opisów kart. Innymi słowy, kilkanaście minut roboty i już możecie sprawdzić w domowym zaciszu, czy tego typu gra jest dla was. Z drugiej strony możecie też pójść o krok dalej i nawet projektować własne mapy i karty taktyki, więc pod tym właśnie względem modyfikacji czy skalowalności, Walczące prowincje wypadają fenomenalnie. Przede wszystkim dlatego, że podstawowe mechanizmy tej gry są zwyczajnie proste.

Czytaj też: Tania, dobra i wyjątkowa. Recenzja gry planszowej SETI: Poszukiwania pozaziemskich cywilizacji

W całym zestawie najbardziej rozczarowała mnie forma pionków. Niby są drewniane i ładnie pokolorowane, ale brakuje im po prostu osobowości, która dorównywałaby fenomenalnie zaprojektowanym, bo pełnym charakteru kartom. Można jednak uznać taką prostotę za plus, bo dzięki temu na planszę “łatwiej się patrzy”. Trudno też przyczepić się do samej jakości poszczególnych elementów, bo te są po prostu dobre.

Jak gra się w Walczące prowincje?

Ta gra planszowa jest jak cebula. Ma warstwy i do momentu, aż te warstwy będziemy odkrywać, gra się w nią ciekawie, a kiedy warstwy już poznamy, to zacznie wkradać się nuda. Cały gameplay jest prosty do załapania. Najpierw realizujemy naprzemiennie swoje tury z przynajmniej jednym i maksymalnie trzema innymi graczami, budując swoją pozycję w regionach mapy, a następnie przechodzimy do etapu walki, w którym to rozgrywają się “numeryczne” bitwy, na które nie mamy już żadnego wpływu. Innymi słowy, co zasiejemy w etapie pierwszym, to też zbierzemy w drugim, więc kiedy już rozstawimy wszystkie swoje pionki, nie mamy żadnego wpływu na przebieg walk. 

Proces wystawiania jednostek obejmuje trzy dostępne akcje. Możemy albo rzucić kostkami (z opcją przerzucenia wszystkich w każdej turze) i podzielić wynik na dwie grupy, z czego jedna określa liczbę pionków do wystawienia, a druga obszar, w którym te pionki się pojawią, albo sięgnąć po “taktykę”. W tym drugim kroku albo korzystamy z dostępnych dla wszystkich graczy kart taktyki (raz użyta trafia do pudełka), albo z umiejętności swojego wcześniej wystawionego przywódcy. Warto tutaj zaznaczyć, że te dwie opcje są dostępne tylko raz na grę i wszyscy gracze tracą dostęp do nich, jeśli przynajmniej jeden gracz wystawi wszystkich swoich żołnierzy na planszy.

Z tego opisu wynika, że Walczące prowincje są proste, czyż nie? Na samym początku też wpadłem w tę pułapkę, ale spokojnie – tak źle nie jest. Proces bitwy jest bowiem realizowany w konkretnej kolejności (rosnąco wedle numerów na żetonach zamków), a każda wygrana pozwala zwycięzcy rozstawić pionki wsparcia (białe) na połączonych polach, o ile znajdują się tam jego pionki. To właśnie jest ten ciekawy twist, który znacznie zwiększa aspekt odpowiedniego planowania i strategicznego podejścia podczas grania w Walczące prowincje. Zwłaszcza że każda wygrana bitwa zapewnia żeton zamku (punkty) wygranemu i w przypadku grania w 3 lub 4 osoby również mniejszy żeton zamku (również punkty) drugiemu z kolei graczowi w bitwie.

W praktyce więc z jednej strony chcemy zwyciężać w bitwach o najlepiej punktowane zamki (w każdej rozgrywce są wystawiane losowo), ale z drugiej również w tych, gdzie bitwy będą miały miejsce w pierwszej kolejności, aby zbudować sobie odpowiednio duże wsparcie. Nie jest to jednak oczywiście takie proste, bo efektywność tej strategii zależy od tego, co nam i przeciwnikom wypadnie na kostkach, więc najczęściej jest tak, że zamiast realizować swoją strategię, musimy dostosowywać się do tego, co przyniesie los. 

Recenzja gry planszowej Walczące prowincje – podsumowanie

W Walczące prowincje miałem okazję zagrać zarówno w duecie, jak i w pełnym zestawie graczy i oba te scenariusze były pełne zabawy. Oczywiście przy czterech graczach robiło się ciekawiej, ale wtedy też łatwiej było wyczuć, jak wielki wpływ ma losowość na zabawę i jak niewiele można zdziałać kartą taktyki i swoim daimyō, aby zawalczyć z pechem. Nie jest to aż tak karzące, bo przecież w rozgrywce z 3 lub 4 graczami zdobywamy punkty za drugie miejsce, a na dodatek ma to swój urok, bo w efekcie dostajemy grę, w której musimy ciągle walczyć z losem i dostosowywać się do tego, co on przyniesie. Teoretycznie “problem” ten można byłoby rozwiązać ot budowaniem talii taktyk, ale wtedy Walczące prowincje byłyby grą zupełnie inną. Jaką? No, to już sugeruję sprawdzić na własnej skórze, bo jeśli kupicie tę pozycję, to sprawdzicie taki wariant, rozdając graczom na początku po trzy karty taktyki.

Czytaj też: Szukasz gry planszowej dedykowanej dwóm graczom? Akurat sprawdziłem coś ciekawego

Jak więc tu finalnie ocenić grę planszową Walczące prowincje, która jest dziś dostępna za 150 zł? Nie jest to na pewno pozycja “równa”, bo wizualnie można odnieść wrażenie, że pudełko i karty zaprojektował ktoś, kto nie wiedział, jak będzie wyglądać reszta gry, ale sam gameplay jest tutaj bardzo interesujący. Próba połączenia tutaj losowości ze strategią i taktyką w moich oczach spisuje się zadziwiająco dobrze. Wedlug mnie twórcy nie udało się wprawdzie znaleźć tego złotego środka, ale owocem jego prac jest i tak bardzo ciekawa forma zabawy typu “easy to learn, hard to master”, bo nowi gracze szybko załapią tę grę, a opanowanie jej do perfekcji i niwelowanie ryzyka, trochę pomyślunku już im zajmie. Dlatego też Walczące prowincję polecam, choć z zastrzeżeniem, że nie jest to gra dla wszystkich.