Nie będę próbował tworzyć tu rzeczywistości, w której faktycznie moglibyśmy żyć w świecie bez technologii. Nawet jeśli nie korzystasz ze smartfonu, to wykorzystujesz inne zdobycze technologiczne, by zapłacić w sklepie, zdobywać informacje czy komunikować się z innymi osobami. Nie jestem przeciwnikiem postępu technologicznego, bo przecież bycie nim i pracowanie w redakcji technologicznej byłoby jakąś aberracją. Jestem jednak przeciwnikiem bezkarności w “rewolucjonizowaniu” świata technologiami bez jednoczesnej odpowiedzialności za jej skutki.
Widzę zatem świat, w którym jeśli jako państwo bądź ich wspólnota nie stworzysz odpowiedniej regulacji odpowiednio wcześnie, to firma technologiczna wykorzysta tę lukę w najbardziej perfidny sposób i odbędzie się to kosztem użytkowników. Z drugiej strony, w obliczu sytuacji, taka firma wykorzysta wszystkie prawa chroniące konkurencyjność oraz tajemnice biznesowe do tego, by nie ponieść odpowiedzialności za swoje czyny. Do tego po otrzymaniu kary za winę będzie się odwoływać tak, by nie musieć ponosić kosztów, nawet jeśli sytuacja jest już oczywista.
O ile rozumiem ludzi walczących o sprawiedliwość dla siebie lub przynajmniej wymiar kary, z którym mogą sobie poradzić, tak wielkie firmy technologiczne mogą ponosić odpowiedzialność za swoje przewiny, ale nie chcą. Przykładem drogowe zamieszanie, które mogło spowodować Google i sposób komunikacji, który wiele pozostawia do życzenia.
Google zamknął autostrady? Nie, choć przyczynił się do chaosu komunikacyjnego
Piszę o tym wszystkim ze względu na sytuację, w której Google postawiło do pionu wszystkie media i urzędy publiczne odpowiedzialne za ruch drogowy w Niemczech. Inną sprawą w końcu jest to, gdy fake newsa wypuści konto na TikToku czy Instagramie, a inną, gdy gigant technologiczny “przez pomyłkę” wypuści w świat informację o zamkniętych autostradach w Niemczech. Ten drugi znacznie łatwiej wywoła niepokój, właśnie przez to, że dajemy mu znacznie większy kredyt zaufania i nie spodziewamy się, by mógł nas oszukać – niezależnie od tego, czy jest to działanie celowe, czy błąd techniczny.
Co się stało? We czwartek 29 maja mapy Google zapełniły się czerwonymi znakami oznaczającymi zakaz przejazdu. Berliner Morgenpost pisał o kilkugodzinnym wyłączeniu od poranka, koncentrującym się przede wszystkim na autostradach, które miały mieć zablokowane wjazdy, najczęściej w okolicy dużych miast. Całkowicie mijało się to ze stanem faktycznym – znakomita większość dróg była otwarta, a uczestnicy ruchu mogli na nie wjechać. Problem nie dotknął innych aplikacji pokroju Apple Maps czy Waze, jak donosi Ars Technica.

Rozumiem, że w tym miejscu pojawił się zapewne argument o tym, że weryfikacja informacji powinna być obowiązkiem użytkownika. Z perspektywy dziennikarza muszę się z tym punktem zgodzić, ale jest coś, co nie może zostać w tym przypadku pominięte. To rola, jaką mapy Google przejęły na wielu rynkach. Stały się bowiem domyślną metodą komunikacji i zapewne jedyną wśród ludzi, którzy na co dzień mają inne zmartwienia niż sprawdzanie wszystkich aplikacji do nawigowania. Poza tym, gdy z jednej strony mamy renomowany i popularny produkt, a z drugiej mniejszą alternatywę, to komu zaufa większość użytkowników? Zapewne mediom i komunikatom publicznym, których opublikowanie też zajmuje czas.
Czytaj też: Mapy Google – coś znika, coś się zmienia
Zresztą, to Google powoływał się na “zaufane źródła informacji”. Rzecznik tłumaczy, że “informacje w Google Maps pochodzą z rozmaitych źródeł. Informacje takie jak dane miejscowości, nazwy ulic, granice, ruch drogowy czy sieć drogowa pochodzą z połączenia treści od stron trzecich, źródeł publicznych oraz wkładu użytkowników”. Wychodzi zatem na to, że Google nie opiera się na informacjach zweryfikowanych we własnym zakresie.
Zaufanie to jedno, ale komunikacja gigantów technologicznych to pomyłka
To, co jest martwiące, to sposób, w jaki Google zamiata tę sprawę pod dywan. Nie chodzi jednak o to, że wywołano wielkoskalowy kryzys. Chodzi raczej o to, że nie jest w tym odosobnione, bo przecież brak komentarza na temat swoich pomyłek to rutynowa praktyka firm technologicznych, które do błędów przyznają się dopiero wtedy, gdy sytuacja zyskuje na skali lub gdy są do tego przymuszone, chociażby w formie przesłuchań w amerykańskim sądzie.

Nieraz odnoszę wrażenie, że wszystkie większe firmy technologiczne mają przedstawicieli do spraw komunikacji, którzy zbyt mocno do serca wzięli zasady ostatnio pokazane w filmie Wybraniec (całkiem dobry film). To tam Roy Cohn przedstawił młodemu Donaldowi Trumpowi trzy zasady pozwalające osiągnąć sukces:
- Atakuj, atakuj, atakuj.
- Nigdy nie przyznawaj się do błędu.
- Zawsze ogłaszaj zwycięstwo, nawet gdy przegrywasz.
Zwłaszcza ta druga zasada wydaje się być szczególnie pielęgnowana przez technologicznych potentatów, którzy gdy tylko mogą, mówią o swojej roli w społeczeństwie, jednocześnie nie stawiając na klarowną komunikację. A nie trzeba być ekspertem do spraw terapii, żeby wiedzieć, że komunikacja ma znaczenie. Z kolei Google po zapytaniu o glitch powiedziało, że “nie komentuje konkretnych sytuacji”. Nawet, gdy po informację zgłosiła się znacznie bardziej uznana redakcja, odpowiedź była dość ogólnikowa.
Redakcjom pozostaje się zastanawiać, jakie były powody tej sytuacji. Wspomniane wcześniej Ars Technica zasugerowało błędną interpretację informacji dostarczanych przez German Automotive Club, organizację samochodową działającą na dużą skalę. Ta ogłosiła, że w związku ze świętem państwowym ruch może być zwiększony. Sugestie odnoszą się też do tego, że w Mapach Google pojawiły się funkcje oparte o sztuczną inteligencję.
Poglądy przedstawione w tekście należą do autora i nie stanowią linii narracyjnej całej redakcji.