
Przewaga energetyczna nie podlega dyskusji, ale to za mało
Weźmy pod lupę liczby. Pojazd elektryczny wykorzystujący określoną ilość energii może przejechać sześć razy dalej niż samochód na zielone paliwo. W porównaniu do tradycyjnej benzyny czy diesla, ta przewaga wciąż jest trzykrotna. Gdy analizę rozszerzymy o cały proces, od wytworzenia paliwa do momentu, gdy energia trafi do kół, różnica robi się jeszcze bardziej porażająca. Wytwarzanie paliw syntetycznych pochłania kolosalne ilości prądu. Jak wyliczył Johannes Kückens, samochód spalinowy napędzany e-paliwami jest w stanie wykorzystać zaledwie nieco ponad 10% pierwotnej energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych. Reszta, czyli grubo ponad 90%, ulatnia się po drodze. To marnotrawstwo na skalę, która w długiej perspektywie jest po prostu nie do zaakceptowania.
Prostota budowy to kolejny, często pomijany atut. Silnik elektryczny to zestaw około 250 części. Jego spalinowy odpowiednik stanowi skomplikowany mechaniczny labirynt złożony z blisko 1500 elementów. Mniej komponentów to z reguły mniej potencjalnych usterek, niższe koszty serwisu i większa niezawodność. Jak podkreślił pewien fizyk w rozmowie z portalem Der Standard, pewne granice zostały już dawno przekroczone.
Gdy teoria mierzy się z codziennością: wygoda kontra nowa technologia
Niestety, technologiczny geniusz często rozbija się o zwykłą, prozaiczną wygodę. Kierowca auta benzynowego zatankuje raz na tydzień, przejedzie spokojnie 800-1000 kilometrów i cała procedura zajmie mu kilka minut. Właściciel nawet bardzo dobrego elektryka musi planować postój co 300-400 km i liczyć się z co najmniej 15-20 minutami oczekiwania na szybkiej ładowarce. Dla jednych to drobna niedogodność. Dla innych – poważna bariera. Problem w tym, iż opcja ładowania we własnym garażu czy pod domem jest poza zasięgiem dla ogromnej grupy ludzi. We Francji, według danych INSEE, dotyczy to prawie 45% gospodarstw domowych. Mieszkańcy kamienic, bloków czy domów bez własnego miejsca parkingowego są skazani na publiczną infrastrukturę.
A ta bywa kapryśna. W centrach dużych miast punktów ładowania przybywa. Na przedmieściach, mniejszych miejscowościach czy na wsiach ich rozmieszczenie to często loteria. Zaplanowanie dłuższej podróży przestaje być spontaniczną decyzją, a zamienia się w logistyczne wyzwanie, wymagające sprawdzania map, dostępności stanowisk i rezerwacji. To nie jest tylko kwestia techniki, ale głębokiej zmiany przyzwyczajeń, na którą wielu po prostu nie jest gotowych. Ten opór widać wyraźnie w danych sprzedaży. Gdy w Niemczech wygasł państwowy program dopłat, sprzedaż elektryków natychmiast odnotowała wyraźny spadek. Rynek wysłał czytelny sygnał: bez zachęt finansowych znaczna część klientów wciąż woli wybór sprawdzony i przewidywalny.
Polityczny kurs może się zmienić
Unijny zakaz sprzedaży nowych samochodów spalinowych od 2035 roku miał być kamieniem milowym. Dziś coraz częściej wygląda na nierealny plan. W Niemczech przeciwko wprowadzeniu tego pomysłu opowiada się prawie 67% obywateli, a tylko 28% go popiera. To nie jest margines, lecz wyraźna większość. Niezadowolenie narasta w całej Wspólnocie. Co najmniej siedem krajów członkowskich oficjalnie zażądało ponownego przejrzenia przepisów. Pojawiają się pomysły na odroczenia, wyjątki i bardziej elastyczne podejście. Nieoficjalnie mówi się, że Komisja Europejska rozważa złagodzenie celów emisyjnych, przesunięcie zakazu o pięć lat lub wprowadzenie specjalnych derogacji dla konkretnych rozwiązań technologicznych.
Czytaj też: Takiego aluminium jeszcze nie było. Nowy stop może odchudzić silniki i turbiny bez utraty wytrzymałości
Mamy tu klasyczny spór między niepodważalnymi prawami fizyki a społeczną i gospodarczą akceptacją. Nauka nie pozostawia wątpliwości: elektryfikacja transportu to klucz do redukcji emisji i lepszego wykorzystania energii. Jednak polityka musi brać pod uwagę nie tylko raporty naukowców, ale też nastroje wyborców, możliwości przemysłu i realia portfeli zwykłych ludzi. Wyścig technologiczny elektryki wygrały już dawno temu. Silniki spalinowe osiągnęły praktyczny sufit swoich możliwości, a każdy kolejny procent poprawy kosztuje fortunę. Tymczasem akumulatory systematycznie tanieją, zasięgi rosną, a sieć ładowania, choć powoli, się rozrasta. Kluczowe pytanie brzmi: czy Europa znajdzie cierpliwość, by poczekać, aż codzienna praktyka dogoni technologiczny potencjał, czy zaryzykuje społeczny sprzeciw, forsując zbyt sztywne ramy czasowe?