Ściąganie z Internetu z moralnym kacem w tle

Muzyki słucham dużo. Głównie empetrójek na komórce. Jak mi coś wpadnie w ucho, przybliżam telefon do radia i włączam rozpoznawanie. Przy kompie wbijam w Google nazwę kawałka i trzy magiczne słowa “mp3 free download”. Po kilku sekundach dostaję tonę linków. No więc ściągam hit na notebooka, a z niego przez Bluetooth przesyłam to do komórki – i gotowe.
Wyszukiwarka Google Video wymyka się wszelkim próbom kontroli – witryn filmowych, które indeksuje, jest po prostu zbyt wiele, nawet dla medialnych gigantów.
Wyszukiwarka Google Video wymyka się wszelkim próbom kontroli – witryn filmowych, które indeksuje, jest po prostu zbyt wiele, nawet dla medialnych gigantów.

Zdaję sobie sprawę, że nie jestem wyjątkiem: takie zachowanie to dziś standard. I wszystko byłoby OK, gdyby nie jedno małe ale – co prawda, wiem, że nie popełniam przestępstwa, ale wiem też, że obowiązująca dziś w mediach political correctnes nakazuje głośno i dobitnie takie zachowania potępiać. No więc muszę to robić per cosi dire – jak mówią Włosi – w sposób niejako niewidoczny, co sprawia, że mam moralnego kaca.

Argumenty wytwórni są racjonalne: to nasza własność! Jeśli słuchasz, to nam za to zapłać. Nie robiąc tego, gwałcisz podstawowe zasady moralne – nie można wykorzystywać rzeczy należących do innych osób czy podmiotów prawnych bez ich zgody. A ta zgoda wymaga opłaty. Ale polskie prawo mówi coś innego: ściąganie muzyki i filmów nie jest przestępstwem. Więc dlaczego mam za to płacić? A może to po prostu coś jest nie tak z prawem, które nie nadąża za rozwojem technologii.

No bo czym jest właściwie prawo? Michał Kołodziejczyk, adwokat z kancelarii KKR, wyjaśnia, że prawdziwą istotą ustawodawstwa jest dążenie do tego, aby jak najwięcej obywateli mogło prowadzić życie na maksymalnym poziomie szczęśliwości. Czy tak jest obecnie? Absolutnie nie! Z jednej strony mamy kilka kluczowych wytwórni, które czerpią zyski z handlu muzyką i filmami, z drugiej ogromną liczbę internautów, którzy bez muzyki i filmów nie wyobrażają sobie życia, a wszystko okraszone przepisami prawnymi, które nie nadążają za postępem.

Efekt? Nieustanna zabawa w kotka i myszkę. Pierwszy z brzegu przykład: do niedawna Mekką wszystkich spragnionych klipów muzycznych był YouTube. Wpadało ci coś w ucho albo w oko i po chwili już mogłeś to oglądać. Nie podobało się to wytwórniom do tego stopnia, że wymusiły masowe usuwanie, cięcie albo pozbawiane klipów ścieżki dźwiękowej. Reakcja Sieci była natychmiastowa – wystarczy wejść do Google Video – wyszukiwarka udostępniająca gotowe do odtwarzania okienka, których źródła znajdują się w niezależnych serwisach filmowych zlokalizowanych w USA, Belgii, Rosji, Polsce, Chinach i Bóg wie gdzie jeszcze. Co więcej, każdy klip, który ktoś wrzuci do Sieci, natychmiast rozchodzi się po niej niczym gigantyczna ameba. Czy ktoś jest w stanie nad tym zapanować? Albo inaczej – jakie mamy opcje?

Pierwsza to bardziej restrykcyjne prawo. Na przykład za naszą zachodnią granicą ściąganie muzyki jest przestępstwem, jeśli prokurator udowodni, że internauta wiedział, iż pobiera multimedia z miejsc określanych w znowelizowanym niemieckim kodeksie karnym jako offensichtlich illegale Quelle – źródeł w sposób oczywisty nielegalnych, takich jak kontrolowane przez hakerów serwisy warezowe. We Francji nie jest lepiej: uchwalona niedawno ustawa pozwala na stworzenie instytucji, która będzie miała prawo odcinać od Internetu osoby pobierające multimedia, za które nie zapłacili. A są i lepsze pomysły – np. rodem z “1984” Orwella – takie jak idea instalowania na komputerach państwowych trojanów, co pozwalałoby na bieżąco monitorować, co i w jakiej ilości ściągają obywatele.

Jeszcze inne pomysły to np. serwisy amerykańskich korporacji telewizyjnych (jak ABC i Fox), w których obejrzymy kultowe seriale, takie jak “24 godziny”, “Gotowe na wszystko” czy “Zagubieni”, nic nie płacąc. Musimy tylko liczyć się z tym, że przy okazji zobaczymy kilka reklam. Kolejne próby rozwiązania problemu to serwisy typu iTunes, gdzie za 99 centów można ściągnąć praktycznie każdy interesujący nas utwór. Tyle że dolar za kawałek to wcale nie tak mało – za przeciętny album muzyczny zapłacimy około 40 zł.

I tu dochodzimy do sedna. Być może droga do porozumienia wiedzie przez opłaty wplecione w reklamy albo ceny na tyle niskie, że nikomu nie będzie się chciało wchodzić do szarej strefy. Tę tezę potwierdzają wyniki ankiety na chip.pl. Zapytaliśmy w niej, ile musiałby kosztować film, aby użytkownik wolał za niego zapłacić, niż tracić czas na wyszukiwanie go w Sieci. Najwięcej odpowiedzi dotyczyło przedziału 3–5 zł. Wydaje się więc, że najbardziej rozsądnie świat mediów w Sieci uporządkowałyby serwisy udostępniające filmy i muzykę za cenę dostosowaną do oczekiwań konsumentów. Ale to już kwestia polityki koncernów, na którą internauci wpływu nie mają. Na razie nadal kwitnąć będzie ściąganie – pewnie w przypadku większości nawet bez kaca moralnego w tle.