W szponach szaleństwa, czyli recenzja The Evil Within

W szponach szaleństwa, czyli recenzja The Evil Within

Gdy niecałe dwa lata temu usłyszałam o Project Zwei (taką wówczas nazwę nosił The Evil Within) byłam zaintrygowana co też nowego wykluje pokręcony umysł Mikamiego. Pierwsze zwiastuny nasuwały mi na myśl Outlasta zmieszanego z Silent Hillem i zakropionego obficie krwią. Pyszna kompozycja – przecież nie może się nie udać! Niestety mój apetyt malał w miarę jedzenia i ostatecznie nie znalazłam w tym tytule tyle przyjemności, ile się spodziewałam.

Od samego początku zawodzi kreacja głównego bohatera i scenariusz pocięty na kawałki. Główną postacią jest detektyw Sebastian Castellanos, który wraz z dwójką partnerów udaje się na wezwanie do szpitala psychiatrycznego. Na miejscu okazuje się, że nie tylko pacjenci ale też policjanci, którzy przybyli tu wcześniej zostali brutalnie zmasakrowani. Szpital skąpany jest we krwi, a jedyną żyjącą osobą zdaje się być postać mężczyzny skrywającego się pod białym kapturem. Bohaterowie rozdzielają się, a Sebastian zostaje zaatakowany od tyłu przez ową tajemniczą postać. Gdy budzi się z omdlenia okazuje się, że jakimś cudem trafił do kanałów, w których mało sympatyczny grubas z piłą mechaniczną szatkuje sobie kolejne zwłoki. Starając się wydostać z tego miejsca odkrywamy, że coś tutaj bardzo jest nie tak. Psychodelia zwiększa się, gdy nasza ucieczka łączy się z potężnym trzęsieniem ziemi nawiedzającym całe miasto. Dalej wcale nie jest lepiej – Sebastian przerzucany jest między dziwnymi lokacjami i nic nie trzyma się kupy.

Przez pierwszych kilka rozdziałów będziecie się czuć kompletnie ogłupieni, reżyser wrzuca nas na głęboką wodę. Niestety wcale nie nabiera się przez to ochoty, by odkryć całą intrygę. Wręcz przeciwnie – mnie taki zabieg skutecznie odrzucał. O ile w filmach nie mam nic przeciwko takim akcjom, to w grze, w której dostaję pod skrzydła bohatera, który na widok ożywających zwłok zabitych gwoździami zachowuje się tak, jak gdyby to było najnormalniejsze w świecie zjawisko i który nie grzeszy ani charyzmą ani inteligencją, tracę zainteresowanie scenariuszem. Jeśli opowiedziałabym Wam teraz całą historię nie wypadłaby ona najgorzej na tle współczesnych survival horrorów. Niestety w grze fabuła prowadzona jest nieumiejętnie, a postacie główne bardziej zniechęcają niż wywołują jakiekolwiek emocje. To samo można powiedzieć o wszelkich znajdźkach – wycinkach z gazet czy dzienników audio.

Skoro już jesteśmy przy emocjach warto od razu nadmienić, że choć klimat psychodelii i snu będzie nam towarzyszył przez cały czas, to nie ma tu miejsca na strach. Brakuje niedopowiedzeń, odgłosów wywołujących szybsze bicie serca, czy przeciwników na widok, których od razu chce się wziąć nogi za pas. Tu wszystko jest bardzo oczywiste, przesadnie zakrwawione – ot gore w najczystszej postaci. Nawet takich typowych dla horroru jumpscare’ów mi brakowało w dobrej jakości. Parę razy można się wzdrygnąć, ale nie ma tu takich momentów jak chociażby w Outlaście. Niepokój mogą wywoływać tu jedynie lokacje – klaustrofobiczne korytarze, zrujnowane wioski, kanały, w których brodzi się po pas we krwi – i kończąca się zawsze za szybko amunicja.

Całość rozgrywki obserwujemy zza pleców bohatera pod specyficznym kątem, który zalatuje od razu starymi survival horrorami (tak, kłania się Resident Evil 4). Nasz bohater porusza się dość topornie przez co cały czas miałam wrażenie, że obcuję z jakiś co najmniej kilkuletnim tytułem, a nie grą nowej generacji. Uroku wcale nie dodawały czarne pasy, które zasłaniały 1/3 ekranu. Moim zdaniem zbyteczny anachronizm, który zamiast dodawać filmowej atmosfery psuł tylko oglądalność. Ale dość narzekań. Czas przyjrzeć się bliżej samej mechanice, która została naprawdę dobrze wyważona.

Rozgrywka stanowi miks eksploracji, skradania się i strzelania. Tego pierwszego nie ma za dużo, bo lokacje nie są specjalnie otwarte, ale warto temu elementowi poświęcić czas, gdyż tylko w ten sposób zdobędziemy wystarczającą ilość amunicji i gadżetów, które pomogą nam przetrwać. Skradanie (nie zabrakło opcji chowania się do szafek) także popłaca, zwłaszcza, że wrogowie rzadko kiedy występują pojedynczo. Przechodząc cichaczem często mamy okazję zapoznać się z terenem i zaplanować taktycznie pojedynek. Plansze obfitują bowiem w pułapki – bomby zbliżeniowe, druty rozciągnięte między ścianami, które aktywują zapalnik, przekładnie wypuszczające z sufitu kolce itp. Możemy większość z nich rozbroić i zachować części, z których zmontujemy własne pułapki lub amunicję, albo wykorzystać je w walce przeciwko wrogom. Samo strzelanie jest przyjemne. Liczy się każdy nabój i celne oko.

Tu warto także zauważyć, że broni nie ma oszałamiająco wiele – ot standardowy zestawik – pistolet, strzelba, snajperka, granat, nóż i kusza – ale nie pojawiają się one od razu i co najlepsze – można je rozbudowywać. Do rozgrywki wkrada się i zatem element RPG. Podczas gry możemy zbierać słoiki z zielonkawą mazią, które w określonym miejscu (klimatycznym szpitalu z tajemniczym krzesełkiem) zamieniamy na nowe umiejętności. W ten sposób zwiększamy żywotność naszego bohatera, długość jego sprintu czy parametry broni. Opcji jest sporo i warto inwestować w nie z rozwagą. Najlepsze jest to, że zmiany są widoczne gołym okiem. Pistolet trzeciego poziomu dokonuje wizualnie nawet większych obrażeń niż ten podstawowy.

Jak na grę, którą da się ukończyć w kilkanaście godzin (choć to jedynie na najłatwiejszym poziomie trudności) The Evil Within obfituje w spektakularne walki z bossami. Każdego przeciwnika należy najpierw rozgryźć i znaleźć odpowiednią taktykę. Niektórzy są podatni na ogień, inni mają tylko jeden słaby punkt na ciele, jeszcze innych należy wprowadzić w pułapki wykorzystując otoczenie.

Po grę warto sięgnąć chociażby z uwagi na ciekawe kreacje potworów. Począwszy od przypominającej dziewczynkę z “Ringa” postaci o włosach zasłaniających twarz, poprzez wysokiego mężczyznę z sejfem na głowie, obleczonego drutem kolczastym wilka z dwoma gardłami, aż po coś przypominające pająka skrzyżowanego z mózgiem. Wszystko zdaje się być pogrążone w szaleństwie i cierpieniu co dobrze wpasowuje się stylistycznie w całą produkcję.

Graficznie jest poprawnie (czasami tekstury się za wolno doczytują), może miejscami nieco anachronicznie, surowo, ale klimatycznie. Dźwiękowo już gorzej. Nie jest to bynajmniej poziom Obcego: Izolacji. W zasadzie o muzyce niewiele da się powiedzieć bo zwyczajnie jej nie ma. Są oczywiście sugestywne odgłosy kapiącej krwi czy otwieranych drzwi, ale to trochę zbyt mało jak na horror.

Gracze pamiętający Resident Evil 4 mogą być dość zszokowani ilością podobieństw. Począwszy od drewnianych skrzyń, z których dostajemy znajdźki, poprzez koncepcje rozbrajania pułapek i pracę kamery, aż po do złudzenia podobne lokacje i system otwierania drzwi. Czy jest to wada? Dla jednych pewnie brak oryginalności stanowi ważny minus, dla fanów gatunku może to być równie dobrze zaleta. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że czegoś tutaj brakuje. Czegoś co pozwoliłoby na dłużej zapamiętać ten tytuł. Większe emocje zapewniło mi dwugodzinne demo Silent Hills niż kilkunastogodzinny The Evil Within. Mikami nie dał rady moim zdaniem prześcignąć własnej legendy. Wyszedł średniak, który nijak nie wpasowuje się w nową generację gier, ale w którego da się zagrać bez specjalnego zgrzytania zębami.

Ocena: 69/100

Plusy:

+ Satysfakcjonujące walki z bossami

+ Psychodeliczny klimat

+ Ciekawe koncepcje potworów

+ Wyważona mechanika

Minusy:

– Mało wciągający scenariusz i główny bohater

– Irytujące czarne pasy po bokach

– Mało grozy, więcej gore

– Oprawa dźwiękowa

Tytuł:

The Evil Within

Producent:

Tango Gameworks

Wydawca:

Bethseda / Cenega

Platforma

: PC, PS4, Xbox One, PS3, Xbox 360

Data premiery:

14.10.2014

Cena:

około 129 zł (PC), 209 zł (PS3, Xbox 360), 249 zł (PS4, Xbox One)

Język:

angielski

PEGI:

18