Czytam ten jęk o 4000 znaków na Twitterze i nie dowierzam

Olaboga, rany, rety! Twitter ma zwiększyć limit znaków do 4000, a przez zarówno polski, jak i zagraniczny internet przetacza się właśnie potężny jęk mediów. Czytam te stękania i tak sobie myślę, że chyba ktoś tu na głowę upadł i wyjątkowo nie jest to Elon Musk.
Twitter w rękach Elona Muska stanie się płatny

Twitter w rękach Elona Muska stanie się płatny

O sytuacji panującej na Twitterze od chwili przejęcia serwisu przez Elona Muska można mówić chyba wyłącznie krytycznie. Mimo tego nie wszystkie decyzje szalonego króla są z gruntu złe, a ta, którą potwierdził dzisiaj, z całą pewnością do nich nie należy.

Otóż Twitter się zmienia. A jedną z tych zmian ma być nie tylko wprowadzenie płatnej subskrypcji na szeroką skalę, ale także – co właśnie potwierdził nowy właściciel – zwiększenie limitu znaków z aktualnych 280 do aż 4000. To już druga taka „podwyżka”; do 2017 r. Twitter pozwalał wstukiwać co najwyżej 140 znaków per tweet.

I czytam dziś od rana, że to „zabije charakter Twittera”, że to za dużo, że nikt tego nie przeczyta. A z mojej perspektywy to pierwsza dobra decyzja miliardera, nie licząc może samej płatnej subskrypcji.

Czytaj też: Elon Musk ma rację. Social media powinny być płatne

Limit 4000 znaków. Czy to koniec Twittera?

Jeśli coś wykończy Twittera, to nieodpowiedzialne i chaotyczne zarządzanie połączone z ekstremalnie toksyczną kulturą pracy w organizacji, która podobno nastała w jej szeregach pod dyktatem nowego właściciela. Wykończy go światopogląd Elona Muska, która przy całym swoim geniuszu okazuje się być bucem i antyszczepionkowcem, a to w prostej linii prowadzi do ucieczki reklamodawców. Z całą pewnością Twitter nie zniknie z powodu zwiększenia liczby znaków.

Zacznijmy może od podstaw – wszystko wskazuje na to, że nowy limit znaków obowiązywał będzie tylko dla abonentów subskrypcji Twitter Blue. Dla nas, Polaków, oznacza to przede wszystkim, iż nasze rozważania są stricte akademickie, bo przecież nie jest tak, że nagle z dnia na dzień Pan Janusz Piechociński zamiast losowych ciekawostek będzie nam tweetował elaboraty. Nie będzie, bo Polak nie może kupić abonamentu na Twittera, przynajmniej na razie, o czym radośnie zapominają wszyscy „eksperci” wypowiadający się w temacie.

Przyjmijmy jednak scenariusz najmniej prawdopodobny, tak dla gimnastyki umysłowej – Twitter udostępnia limit 4000 znaków dla wszystkich. Co z tego?

Otóż… nic. Bo już dziś użytkownicy kombinują, jak tylko mogą, by jakoś obchodzić limit znaków. Najczęściej robią to publikując tzw. „nitki”, czyli serię powiązanych ze sobą tweetów, lub posuwają się do absurdu, czyli wklejania zrzutów ekranu z edytora tekstu. I ja się temu absolutnie nie dziwię. Ba, uważam, że – zważywszy na silnie opiniotwórczy charakter Twittera – zwiększenie limitu znaków wyjdzie nam wszystkim na dobre.

Czytaj też: Szalony król. Elon Musk ruszył na wojnę, której nie może wygrać

Nie da się zawrzeć myśli w 280 znakach.

Jakkolwiek można polemizować, iż niewielki limit znaków zmusza nas do zwięzłego przekazywania swoich myśli, to w istocie większości myśli nie da się przekazać w tak krótkim formacie. Nie bez uciekania się do skrótów myślowych, spłycania tematów i pomijania wątków, co w mojej prywatnej opinii jest przyczynkiem większości nieporozumień i dram na Twitterze. Co więcej, nitki tego problemu nie rozwiązują w żadnym stopniu, bo nitki są absolutnym koszmarem UX-owym. Na każdy tweet w serii można zareagować osobno, każdy można osobno udostępnić i skomentować, a to oznacza, że każdą nitkę można dowolnie wyrwać z kontekstu. Co więcej, gdy ktoś poda dalej taką nitkę, to nie ma żadnej gwarancji, że inni odbiorcy choćby zerkną na resztę schowanych w niej tweetów. Zamiast tego wydadzą osąd na podstawie pierwszego wpisu.

Mylą się też ci, którzy twierdzą, że Twitter przestanie być przez to newsowy – przecież nikt nie zmusza do pisania każdego tweeta na 4000 znaków! Osobiście obstawiam, że nową normą będą tweety tylko marginalnie dłuższe od dotychczasowego limitu, zaś po najdłuższe formy sięgać będą dziennikarze i publicyści, bądź ludzie mający do przekazania coś naprawdę istotnego (lub ci, którzy będą przeklejać przydługie pasty, tego nie unikniemy, to w końcu internet).

Zupełnie odrębną kwestią jest to, że… bądźmy szczerzy, większość ludzi nie ma tam nic ciekawego do powiedzenia, więc o czym mieliby się rozpisywać na 4000 znaków? Z nowej funkcji korzystać będą ci, którzy coś do powiedzenia mają, oraz ci, których internet nie ogłupił jeszcze na tyle, by byli w stanie przyswoić tyle tekstu. Co prowadzi mnie do smutnego clou dzisiejszych doniesień medialnych.

Czytaj też: Apple trzyma krótko najbogatszego człowieka świata. Elon Musk wpadł w histerię, na Twitterze panuje chaos

Jeśli 4000 znaków to dla nas za dużo, to naprawdę jako ludzkość przekroczyliśmy niewidzialną granicę.

Przeczytaliście tekst do tej pory? Gratuluję, do poprzedniego akapitu udało się wam przebrnąć przez nieco ponad 4000 znaków ze spacją, czyli mniej więcej tyle, ile będzie wynosić maksymalna długość tweeta po zmianach proponowanych przez Elona Muska.

Zdaniem wielu publicystów z całego świata taka ilość tekstu to stanowczo za dużo dla przeciętnego internauty. „Nikt tego nie będzie czytał”, przeczytałem dziś w jednym z polskich serwisów i nie brakuje tego typu wpisów na samym Twitterze, także wśród całkiem prominentnych przedstawicieli świata nauki.

I jeśli naprawdę tak jest, jeśli rzeczywiście przeciętny użytkownik nie jest w stanie skupić się na tyle, by przeczytać 4000 znaków, to jako cywilizacja mamy bardzo poważny problem. Co jakby się nad tym zastanowić, nie jest wcale odkrywczą konkluzją, bo o tym, że nasza zdolność utrzymania uwagi leci na łeb, na szyję, naukowcy trąbią od lat. Osobiście mam takie przemyślenie, że w czasie pandemii i lockdownów wskoczyliśmy w tym względnie na równię pochyłą, siedząc całymi dniami w domach i przeglądając media społecznościowe, które przecież masowo padły ofiarą „efektu TikToka”. Dziś przeciętna treść publikowana w internecie ma być jak najkrótsza, najlepiej żeby była śmieszna, ma wywoływać emocje i gwarantować mikrodawkę dopaminy, po której… sięgniemy po kolejną mikrodawkę, bez końca scrollując social media.

Efekty tego zjawiska widać na każdym kroku, choć nie zawsze jest to oczywiste. Teksty w internecie są coraz krótsze i stają się wręcz łopatologiczne. Coraz więcej serwisów wręcz wypunktowuje najważniejsze informacje na początku, żebyśmy przypadkiem nie musieli zadawać sobie trudu czytania całości; w końcu tuż za rogiem mogą czekać kolejne treści do przyswojenia. Zwróciliście uwagę, że piosenki stały się coraz krótsze? Ja też nie – dopiero po obejrzeniu znakomitego wywiadu Ricka Beato z Tedem Goią faktycznie dotarło do mnie, że dziś utwory produkowane przez duże wytwórnie oscylują w okolicach 3 minut lub nawet mniej. A wszystko dlatego, że statystyczny słuchacz nie jest już zdolny do odsłuchania dłuższej piosenki.

Dzisiejszy internet przypomina próbę podziwiania krajobrazów podczas jazdy rollercoasterem. Obrazki migają za szybko, by dało się im przyjrzeć i się zachwycić, a kolejka pędzi bez końca. Zdaję sobie sprawę, że brzmię trochę jak stary człowiek krzyczący na chmury, ale od dobrych kilku lat niepokoi mnie ta nasza zatracana umiejętność czytania i konsumpcji treści dłuższych niż mrugnięcie oka. Bo niesie to ze sobą o wiele głębsze implikacje, niż większość z nas zdaje sobie sprawę – wspominałem już o powierzchowności myślenia i przekazywania informacji, ale problem sięga jeszcze dalej, do stopniowej degradacji kreatywności, wyobraźni, a nawet empatii.

Chciałbym zakończyć te rozważania jakąś górnolotną konkluzją, ale tego zjazdu już chyba nie da się zatrzymać. Mam tylko nadzieję, że na końcu równi pochyłej nie czeka na nas twarda ściana, w którą wszyscy zdrowo rąbniemy, skoro już dziś przeczytanie 4000 znaków dla tak wielu osób stanowi barierę nie do przeskoczenia.